Wtorek - 1 lipca 2008

Biuletyn   bardzo   nieregularny
(1987 - 2008)


REDAKCJA: Czesław Piasta redakcja@KomOTT.net
Numery archiwalne: https://komott.net

Redakcja nie odpowiada za treść podawanych ogłoszeń oraz treść i opinie zamieszczone w listach czytelników. W sprawie listów proszę kontaktować się bezpośrednio z autorami.
  
W dzisiejszym wydaniu: (wejdz mysza nad linię i kliknij, zeby wybrac artykuł)

_____________________________________________________________________

                    Kalendarz Ottawski

Odwiedź stronę Kalendarza SIP od czasu do czasu, żeby zobaczyć informacje o imprezach

http://www.kpk-ottawa.org/sip/kalendarz/calendar.cfm

_____________________________________________________________________
Kliknij na zdjęcie poniżej, żeby usłyszeć zyczenia z okazji Święta Narodowego Kanady.


Do wszystkich milośników przyrody!
Obrączkowanie "polskiej kolonii" ptaków Purple Martins
w sobotę 12 lipca o godz. 11:00 na terenie Nepean Sailing Club
3259 Carling Avenue


Zapraszam wszystkich do uczestnictwa w corocznym obrączkowaniu Purple Martins.
Natura w tym roku jest nieco spóźniona i w związku z tym musimy przesunąć termin obrączkowania na 12 lipca czyli tydzień później niż planowałem. Mam nadzieje, ze nie uczyni to wiekszego zamieszania. Termin obrączkowania zależy on od fazy rozwoju piskląt gdyż można obrączkować ptaki tylko w odpowiedniej fazie rozwoju. Dlaczego? Będzie można się o tym i o wielu innych ciekawostkach dowiedzieć na miejscu.

O tym niezwykłym ptaku i jego zwyczajach można dowiedzieć się na stronie internetowej  www.purplemartin.org
10 lat temu zalożyłem i opiekuję się największa kolonią tych ptaków w Ontario, która zawiera ponad 100 gnieżdżących się par.W zeszłym roku zaobrączkowałem 347 piskląt. Na "imprezie" będzie możliwość zobaczenia gniazd, dotknięcia i ocenienia wieku piskląt oraz... założenia obrączki!
 
Obrączkowanie rozpoczyna się o godzinie 11.00 rano. 
Zapraszam zatem wszystkich -  dzieci i mlodzież mile widziana.
 
Piotr Huszcz  phuszcz@rogers.com


Prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej w Senacie RP

Andżelika Borys, prezes Związku Polaków na Białorusi, Władysław Lizoń, prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej, oraz Tadeusz Piłat, przewodniczący Europejskiej Unii Wspólnot Polonijnych, uczestniczyli w inauguracyjnym posiedzeniu Polonijnej Rady Konsultacyjnej przy Marszałku Senatu VII Kadencji na temat "Kraj a Polonia i Polacy w świecie - wyzwania XXI w.".

Spotkanie rozpoczął Bogdan Borusewicz, marszałek Senatu, który uznał powołanie Polonijnej Rady Konsultacyjnej przy marszałku Senatu za przejaw "szczególnej troski o jak najlepszą kondycję spraw polskich i Polaków na świecie". - Polonijna Rada jest miejscem nie tylko radzenia marszałkowi, ale także dialogu. Chciałbym, aby sugestie Senatu przechodziły przez wasz "filtr" doświadczenia - powiedział Borusewicz.


Obecny na spotkaniu Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych, zauważył, że emigracja nie jest rzeczą pożądaną. - Jest ona porażką, bo oznacza, że ktoś wyjeżdża z kraju w celu znalezienia lepszych warunków życia. Lecz widzę wśród państwa także takich, którzy nie wyjechali, ale Polska od nich wyjechała - stwierdził, zwracając się do przedstawicieli środowisk polskich na Wschodzie.

Borusewicz wręczył akty nominacji na członków Rady, którzy zasiedli do stołu obrad w budynku Senatu RP. W poniedziałkowym inauguracyjnym posiedzeniu uczestniczyli m.in: Andżelika Borys, prezes Związku Polaków na Białorusi, Władysław Lizoń, prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej, oraz Tadeusz Piłat, przewodniczący Europejskiej Unii Wspólnot Polonijnych.

Pomysł powstania Polonijnej Rady Konsultacyjnej narodził się na historycznym I Zjeździe Polonii i Polaków z Zagranicy w 1992 roku w Krakowie. Senat RP dziesięć lat później, w 2002 roku, podjął uchwałę o powołaniu do życia Rady. Polonijna Rada Konsultacyjna pomaga w ukierunkowaniu programowych działań Senatu wobec wyzwań, przed jakimi stoi społeczność polska żyjąca poza Ojczyzną. Rada skupia uwagę zarówno na problemach społeczności polskiej mieszkającej za wschodnią granicą, jak i na odległych kontynentach. Jej działania sprawiają, że inicjatywy podejmowane przez Senat w zakresie opieki nad Polonią i Polakami za granicą są spójne i adekwatne do potrzeb polskiej diaspory na świecie.

Jacek Dytkowski

Źródło: NDz




Gorące tematy w Polsce


Ostatnio najbardziej gorącymi tematami w Polsce są dwaj byli agenci służb specjalnych PRL o pseudonimach TW "Bolek" oraz "Ketman". Prawdopodobnie multimedialny charakter informacji dodatkowo wpłynął na rozpropagowanie tematu. Zainteresowani dyskusjami oraz filmami mają okazję do ujrzenia rąbka tajemnic PRL-u. Poniżej w dzisiejszym wydaniu Komunikatów kilka publikacji na te tematy.

Dodatkowe źródła informacji:

Autorami są dwaj historycy: Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gintarczyk
Ksiązka dostępna jest w wydaniu PDF, bez grafiki i zdjęć pod
       https://komott.net/docs/lech_walesa_a_sb_ipn.pdf   (file size tylko 2Meg)
Autorzy piszą o książce:
Prezentowana książka dotyka jednego z najbardziej kontrowersyjnych tematów w najnowszej
historii Polski – relacji między Lechem Wałęsą i komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa.
Autorzy, wykorzystując wszystkie dostępne źródła, podjęli próbę wyjaśnienia sprawy tajnego
współpracownika „Bolka”, także losów dokumentów SB dotyczących jego osoby. Publikacja ta,
stanowiąc istotny przyczynek do poznania historii Lecha Wałęsy, nie aspiruje jednak do miana
pełnej biografii tego polityka ani też opisania całokształtu działań SB wobec jego osoby.



Warte obejrzenia ciekawe obszerne wywiady z historykami Sławomirem Cenckiewiczem i Piotrem Gintarczykiem - autorami wymienionej wyżej książki o Wałęsie.


film dokumentalny TVP, rez. Robert Kaczmarek, Grzegorz Braun
Film dostępny jest pod  https://komott.net/film/TW_Bolek.wmv    (uwaga: file size 58Meg)

Główną część filmu stanowi opowieść Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka - autorów książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" o przygotowaniach do jej powstania. Publikacja znajdzie się w księgarniach 23 czerwca. Historycy IPN-u wspominają obszerną kwerendę, która poprzedziła napisanie książki, co ich zdaniem jest rękojmią prawdziwości jej głównej tezy mówiącej, że Lecha Wałęsa w latach 1970-76 był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie "Bolek".

Tezę tę potwierdzają w filmie także kolega Lecha Wałęsy ze Stoczni Gdańskiej Józef Szyler oraz funkcjonariusz SB współprowadzący teczkę "Bolka", Janusz Stachowiak. Szyler, członek protestów z lat 1970-71 wspomina m.in., że w tamtym okresie był autorem pomysłu zorganizowania specjalnej grupy robotników, która walczyłaby o realizację postulatów strajkujących. "Ja tylko jemu (Wałęsie) powiedziałem o tamtej specjalnej grupie" - mówił Szyler. Jak dodał, dla niego jest to potwierdzeniem, że Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB, ponieważ informacja o specjalnej grupie znalazła się w doniesieniach TW "Bolka".

Wspomnienia kolegi Lecha Wałęsy ze Stoczni Gdańskiej Józefa Szylera oraz funkcjonariusza SB współprowadzącego teczkę "Bolka", Janusza Stachowiaka - znalazły się m.in w filmie "TW "Bolek"" wyemitowanym w środę przez TVP1.

Zdaniem funkcjonariusza SB współprowadzącego teczkę "Bolka" w latach 70., Janusza Stachowiaka, "Wałęsa był wtedy nikim, więc po co ktoś miałby fabrykować coś na niego". Jak zaznaczył, ważne jest także to, że na terenie Stoczni Gdańskiej działał wówczas tylko jeden "Bolek", co - jego zdaniem - potwierdza, że był nim Wałęsa.

W filmie znalazły się także m.in. fotografie akt SB związanych ze sprawą "Bolka", notatka służbowa szefa UOP Andrzeja Milczanowskiego z 1992 roku o przekazaniu Lechowi Wałęsie dokumentów dotyczących TW "Bolka" oraz kadry z procesu lustracyjnego Wałęsy z 2000 roku, w którym uznano, że nie był on tajnym współpracownikiem SB.


Obszerne fragmenty filmu  "TRZECH KUMPLI" W TVN24.PL

"Trzech kumpli" - dramatyczna historia przyjaźni, tragicznej śmierci i zdrady - w tvn24.pl. Przedstawiamy fragmenty filmu o losach tytułowych trzech przyjaciół: zamordowanego przez bezpiekę Stanisława Pyjasa, esbeckiego konfidenta Lesława Maleszki i publicysty Bronisława Wildsteina.

Wildstein, Maleszka i Pyjas zaprzyjaźnili się w latach 70. Razem studiowali, razem waletowali w akademikach, razem się bawili, razem działali w opozycji. Ale losy każdego z nich potoczyły się zupełnie inaczej. Jeden został zamordowany, drugi okazał się zdrajcą, a trzeci od lat domaga się prawdy

Autorki filmu (Ewa Stankiewicz i Anna Ferens) rozmawiały z głównymi bohaterami tej historii - Maleszką i Wildsteinem - oraz świadkami. Dotarły do byłych esbeków, lekarza, który przeprowadził sekcję zwłok Pyjasa, prokuratorów. Opowiadają historię przyjaźni, zdrady i życia z tym piętnem. Na powyższej stroniej internetowej TVN można obejrzeć krótkie fragmenty z obu części filmu "Trzech kumpli". Cały film, dwa odcinki (2 x 350Meg), można znaleźć łatwo na internet rzucając na przykład w Google hasło: trzech kumpli film torrent

thepiratebay.org - Trzech Kumpli

Powyższa infomacja o torrent to dla troszkę wtajemniczonych użytkowników Internetu. Potrzebny do ściągania odpowiedni program, na przykład utorrent.exe, który można znaleźć na Internet, używając Google:   utorrent.exe download
UWAGA: używanie programów tego typu może byc dość ryzykowne, jeśli chodzi o możliwość "zarażenia" swego komputera wirusem.


 WSPÓŁAUTORKA FILMU "TRZECH KUMPLI" O SWYM DOKUMENCIE

Ten film pokazuje, jak ważne jest kto był agentem. Bo takich ludzi jak Maleszka było w 1989 roku 100 tysięcy. Oni żyją w wolnym kraju zniewoleni, bo nadal są szantażowani przez SB-ków - mówi Ewa Stankiewicz, współautorka dokumentu "Trzech kumpli" w programie "Piaskiem po oczach" w TVN24.

Warto obejrzeć, jak autorki filmu docierały do byłych UB-eków i Maleszki, co Maleszka mówił do swoich współpracowników w "Gazecie Wyborczej" na temat artykułów o papieżu JPII w kilka dni po Jego śmierci, itp.

Jak to często słyszeć się dało powiedzenia w Polsce na temat Murzynów, próby wywyższania się ponad nimi.
Może gdyby nasi rodacy i ich przywódcy wzięli przykład z Południowej Afryki, gdzie dano szansę ichnim
UBekom i donosicielom do wyznania swoich win, to pewnie dzisiaj zarówno w Polsce jak iu nas na emigracji
ci biedni "kapole", jak o nich się wyrażali ich prowadzący UBecy w filmie Trzech Kumpli, mieliby spokojne sumienie.
A tak, ciągła frustracja i strach przed ustawicznym szantażem ze strony UB, którzy ciągle mają na nich haka i pociągają
za sznurki 29 lat po "zmianie systemu".

Co można zobaczyć na oficjalnej stronie
The South African Truth and Reconciliation Commission (TRC)

The South African Truth and Reconciliation Commission (TRC) was set up by the Government of National Unity to help deal with what happened under apartheid. The conflict during this period resulted in violence and human rights abuses from all sides. No section of society escaped these abuses.

The TRC is based on the Promotion of National Unity and Reconciliation Act, No 34 of 1995.

"... a commission is a necessary exercise to enable South Africans to come to terms with their past on a morally accepted basis and to advance the cause of reconciliation."
Mr Dullah Omar, former Minister of Justice

Obywatele Południowej Afryki uchwalili własną "Ustawę Lustracyjną" (National Unity and Reconciliation Act), zgodnie z którą uregulowli problemy swojej "czarnej" przeszłości. Tego samego należałoby życzyć nam samym - narodowego pojednania osiągniętego na solidnych moralnych podstawach.

Czesław Piasta
Komunikaty Ottawskie



INTERVIEW WITH HISTORIAN SLAWOMIR CENCKIEWICZ

Spiegel:  'Positive Proof' Lech Walesa was a Communist Spy

In a new book, two Polish historians publish what they say is proof that Solidarity hero Lech Walesa collaborated with the Communist-era secret police -- and tried to cover it up decades later. The accusations have set off a new storm over Poland's past.

The rumors just won't go away. Over and over again, legendary figures from Poland's past have been accused of collaborating with the Communist secret police. On Monday, the latest in a long line hits Polish bookstores: a 780-page tome that purportedly proves Solidarity trade union leader and former Polish President Lech Walesa was a secret police informant from 1970 to 1976.

The claims aren't new. In 2000, Walesa won the first of several court cases against people who claimed he was a spy. Yet the authors of "The Secret Police and Lech Walesa," both of whom work as historians at the government-affiliated Institute for National Remembrance, or IPN, say they have uncovered compelling new evidence that Walesa collaborated with Communist officials under the code name "Bolek."

SPIEGEL spoke with Slawomir Cenckiewicz, one of the book's co-authors, about the evidence and the controversy.

SPIEGEL: This Monday your book "The Security Service and Lech Walesa" comes out. It has already sparked an intense debate. In it, you and your co-author Piotr Gontarczyk claim that the hero of the Polish reform movement collaborated with the secret police in the 1970s. Do you have proof?

Cenckiewicz: We provide clear evidence in our book including registration cards, notations, notes from the secret police and reports from the so-called informant "Bolek." There's positive proof that Lech Walesa was registered with the secret police under that code name between 1970 and 1976.

SPIEGEL: Walesa has emphatically denied that, and says the Bolek file is a forgery. How can you be sure the secret police didn't fabricate the documents to paint the union leader in a bad light?

Cenckiewicz: We know the secret police's methods, and the way the archive and registry were run -- that's how we know. We've also found evidence from the Bolek file cited in other files.

SPIEGEL: Those could also have been forged.

Cenckiewicz: These files still had their original seals and it could be proven that they hadn't been opened since the 1970s. Manipulation is out of the question.

SPIEGEL: Assuming for a moment that Walesa was in fact Bolek as you allege, how much damage did he do?

Cenckiewicz: We describe the fate of people who Bolek informed on. We've come across seven such stories. The rest were destroyed or stolen from the files. But it's clear that Bolek informed on more than 20 people who were later harrassed or oppressed.

SPIEGEL: According to a recent poll, more than 40 percent of Poles believe Walesa could have been a secret police informant. But a majority still say that doesn't diminish his accomplishments. Do we have to re-evaluate the legendary union leader's legacy?

Cenckiewicz: We're historians and above all want to write about what was. Our book doesn't deal with legacies. It also wasn't our goal to destroy a legend. We consider Walesa to be a national symbol. He led Solidarity and remains an icon. But he also worked with the secret police under the name Bolek. The truth isn't always simply black and white.

SPIEGEL: In 1976, the secret police decided to stop working with their informant Bolek because he wasn't cooperative enough. But Walesa was a massive danger to the entire Communist system in the 1980s: He led the Solidarity trade union and won a Nobel Peace Prize in 1983. Wouldn't it have been easy for the secret police to make his file public and embarrass Walesa in front of his supporters abroad?

Cenckiewicz: The secret police tried in the 1980s, but it didn't really work.

SPIEGEL: Why not, if the evidence is as clear as you claim?

Cenckiewicz: Walesa was a national hero, a true icon. The vast majority of Poles didn't believe a word the authorities said. They took everything the official media said about Walesa to be a manipulation by the Communist authorities.

SPIEGEL: The other major claim in your book is that Walesa tried to clean out his file when he was president of Poland in the early 1990s.

Cenckiewicz: For me that's the saddest chapter. He was the first freely elected head of state since World War II, but he used his office to remove incriminating secret police files.

SPIEGEL: Walesa has also strongly denied this accusation. What proof do you have that he did this, or at least ordered it done?

Cenckiewicz: Some of the documents have his signature, a date and the note "I have borrowed this file." Others have the signature of some of his closest co-workers, for example former Interior Minister Andrzej Milczanowski, requesting the documents on his behalf. Walesa endorsed the request. Later it turned out some of the files were returned incomplete. The new, post-Communist secret service took note of that.

SPIEGEL: Poles have long been discussing how the fall of Communism should be remembered. The camp around the Kaczynski twins argues that the country missed the chance to confront its secret police past, and that has led to old networks being re-established in the new Poland. Do you worry that your book will be politicized as part of this debate?

Cenckiewicz: We don't take part in such discussions, we reject talks with politicians and we do everything possible to keep out of the political debate.

Interview conducted by Jan Puhl



Normalna książka w nienormalnym kraju

Piotr Semka 20-06-2008

Cenckiewicz i Gontarczyk pracowali jak wytrawni detektywi. Spróbowali ustalić prawdę na podstawie tego, co w archiwach pozostało po parokrotnym czyszczeniu ich przez Wałęsę – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Niełatwo pisać o książce „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”, gdy trwają wokół niej ostre spory publicystów i polityków. Bo czy należy pisać wyłącznie o treści pracy, czy odnieść się do medialnej burzy? A w dodatku przy takim poziomie emocji trudno zachować chłód zdystansowanego obserwatora.

Zacznijmy od stwierdzenia Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, które rozpoczyna książkę – to nie jest biografia Lecha Wałęsy. Autorzy postawili sobie za cel wyjaśnienie na podstawie materiałów, które znajdują się w IPN, sprawy kontaktów Lecha Wałęsy z SB oraz jej wpływu na późniejszą karierę lidera „Solidarności” i prezydenta Polski.

Takie postawienie sprawy już wzbudziło kontrowersje. Liczni publicyści pytają z przyganą, dlaczego IPN zaczął swoje publikacje na temat Wałęsy akurat od badania sprawy „Bolka”. Sugerują, że Instytut wpierw winien zająć się pomnikową monografią Wałęsy, a dopiero potem roztrząsać cienie jego kariery. Czy jednak można było pisać poważną monografię Wałęsy, pomijając pytania o kwestię współpracy z SB? I kolejne pytanie – dlaczego nikt ze sław polskiej nauki historycznej przez ostatnie 20 lat nie siadł do pisania monografii o liderze „S”?

W jakim żyję kraju

Nikt z obozu obrońców Wałęsy nie chce dziś odpowiadać na pytanie, dlaczego sprawa „Bolka” nie była dotąd zbadana. Być może dlatego, że odpowiedź ukazałaby, w jaki sposób wokół przeszłości Lecha Wałęsy on sam i jego obrońcy stworzyli atmosferę tabu. Dlatego pisząc o tej książce, trzeba zacząć od podkreślenia, w jak bardzo nienormalnej atmosferze autorzy podjęli się wyjaśnienia kwestii, o której wszyscy wiedzą przynajmniej od 1992 roku, ale nikt nie miał odwagi wyjaśnić jej do końca.

Czytając tę książkę, miałem z jednej strony poczucie, że wracamy do normalności, do sytuacji, gdy historycy mogą korzystać z prawa do badania przeszłości osób publicznych i dziejów najnowszych naszego kraju. Ale z drugiej strony, gdy słucham ataków, oskarżeń wobec autorów publikacji IPN o politykierstwo, podłość czy złamanie prawa, wciąż wydaje mi się, że żyję w kraju nienormalnym.

Jednym z zarzutów wobec Cenckiewicza i Gontarczyka jest to, że wyszli poza cezurę roku 1990, gdy przestała istnieć SB. Problem w tym, że bez prześledzenia późniejszych losów dokumentów dotyczących sprawy „Bolka” nie da się wyjaśnić wydarzeń z początku lat 70. Bez wyjawienia, że najważniejsze dokumenty i donosy zagarnął sam zainteresowany – Lech Wałęsa, autorzy nie mogliby odeprzeć zarzutów, iż bazują w swoich wywodach jedynie na kopiach. Z kolei bez krytycznej analizy procesu lustracyjnego zarzucano by historykom, że ignorują wyrok prawomocnego sądu.

Niechęć do badań

To rozciągnięcie obszaru badań na 30 lat, podczas których sprawa „Bolka” żyła własnym życiem, wymagało znacznie większego nakładu pracy niż tylko badanie lat 1970 – 1976. Cenckiewicz i Gontarczyk wykonali iście herkulesową pracę zanalizowania tysięcy źródeł z tego czasu. Udało im się trafić na wiele kapitalnych materiałów, na które nikt nie zwrócił uwagi, mimo że były łatwo dostępne. Choćby zapis z dzienników politycznych Mieczysława Rakowskiego z 2004 roku, w którym były szef PZPR wspomina, jak pytał wysokiego oficera SB, dlaczego służby nie wykorzystują przeciw Wałęsie jego dawnego epizodu współpracy z SB.

Już samo zgromadzenie i porównanie setek często sprzecznych wypowiedzi Lecha Wałęsy na temat jego przeszłości to zadanie żmudne i niełatwe. Cenckiewicz i Gontarczyk wykonali tę pracę jak wytrawni detektywi. Spróbowali ustalić prawdę na podstawie tego, co w archiwach pozostało po parokrotnym czyszczeniu ich przez Wałęsę.

Bardzo solidna wiedza warsztatowa Cenckiewicza, zdobyta przez lata badania akt SB, pozwoliła mu na umiejętne analizowanie kopii dokumentów i wskazywanie na próby fałszerstw. Jego adwersarze, hołdujący tezie, że esbeckie papiery winny budzić jedynie obrzydzenie, na takie żmudne badania źródeł nie mieli ochoty. Woleli uparte poznawanie typologii akt przez gdańskiego historyka kwitować stwierdzeniem, że Cenckiewicz „klęczy przed teczkami”.

I jeszcze jedno – autorzy podkreślają, że występowali o spotkanie z Wałęsą, ale zostali zignorowani przez byłego prezydenta. Nie sposób ustalić, czy to Lech Wałęsa unikał spotkania, czy historycy poprosili o spotkanie z nim jedynie pro forma.

Na dziewiczych polach

Jednak inny podobny zarzut – że autorzy książki nie przeprowadzili wywiadów z innymi opozycjonistami i działaczami „Solidarności” – jest już chybiony, bo zasadą warsztatową tego typu prac historycznych jest analiza dokumentów, publikacji prasowych i wspomnień. Gdyby Gontarczyk i Cenckiewicz zaczęli przesłuchiwać setki świadków, przejęliby obowiązki prokuratury. Cechą źródła pisanego jest to, że ukazuje zatrzymany raz na zawsze zapis jakiegoś stanu rzeczy. Choć oczywiście historyk musi zadawać sobie pytanie, czy dokument jest autentyczny i jakie były okoliczności powstania takiego zapisu.

I jeszcze jedno – badając sprawę dziejów akt „Bolka”, historycy wchodzili co rusz na dziewicze pola. Pola zaniechań wielu organów państwa lub białe plamy nietknięte przez badaczy. Przy tej okazji nie mogli uniknąć wskazywania wad procesów lustracyjnych, nieprawidłowości w działaniu służb specjalnych na początku lat 90. czy niezbadanych problemów w historii „Solidarności” z lat 1980 – 1981. A gdy weszli na te tereny, pojawił się natychmiast zarzut, że włączają się do bieżącej polityki.Praca nad tą książką pokazała, że przy badaniu przeszłości sprzed 30 lat nie sposób uniknąć dotknięcia niedobrych tajemnic ze znacznie bliższej nam epoki. Że stare grzechy łączą się z kolejnymi wstydliwymi tajemnicami. Być może dlatego wielu badaczy nie chce wbijać naukowej łopaty w tak grząski grunt.

Gra na fortepianach

Jaki obraz osobowości Lecha Wałęsy wyłania się z pracy Cenckiewicza i Gontarczyka? To o wiele ciekawszy problem niż rytualne już pytanie, czy książka udowadnia na 100 proc. agenturę Wałęsy. Mnie akurat do współpracy Wałęsy z SB autorzy przekonali, ale czy nie bardziej fascynująca jest opowieść o tym, jak błąd młodości z lat 70. skutkował konsekwencjami przez kolejne dekady? Jak Wałęsa raz wznosił się ponad uwikłania i stawał się bohaterem, a kiedy indziej w żenujący sposób dowodził swojej małości.Bagatelizowanie współpracy Wałęsy z SB bezpośrednio po Grudniu ,70 musi budzić sprzeciw. Raporty „Bolka” wskazują, że był agentem świadomym, aktywnym i szkodzącym swoim kolegom. Skalę tej szkodliwości można będzie ocenić jedynie, jeśli uda się odzyskać donosy, które zagarnął Wałęsa. Ale nawet te parę dokumentów, które ocalały w archiwach, mówi o rzeczach obrzydliwych. O braniu pieniędzy za donosy, o wykazywaniu inicjatywy w pacyfikowaniu kolegów, o radach udzielanych SB. Tego nie da się wytłumaczyć do końca zastraszeniem epoki pogrudniowej.

Ci, którzy usprawiedliwiają Wałęsę opisywaniem jak strasznie było po Grudniu ,70, nie dodają, że ta groza była także efektem działania donosicieli takich jak „Bolek”. Dlaczego mamy bardziej litować się nad ówczesnym Wałęsą niż nad ofiarami jego donosów?Owszem można uważać, że Wałęsa aktywnością w Wolnych Związkach Zawodowych i w „Solidarności” odkupił stare grzechy, ale nie unikajmy nazywania niegodziwości niegodziwością. Tym bardziej że autorzy książki uczciwie zaznaczają, że po 1976 roku Wałęsę wyrzucono z pracy za odważne wystąpienia na posiedzeniach rady zakładowej. I podkreślają późniejsze zaangażowanie w działalność opozycji.

Nie zmienia to faktu, że – co pokazują autorzy książki – Wałęsa zawsze miał skłonności do utrzymywania kanałów niejawnej komunikacji z władzami. Wiele do myślenia daje zapis z rozmowy dwóch oficerów SB z Lechem Wałęsą w 1978 roku. Esbecy przyjechali do Elektromontażu, gdzie podówczas pracował, aby wypomnieć mu podjęcie działalności w WZZ. Cenckiewicz i Gontarczyk podkreślili, że Wałęsa twardo odmówił powrotu do współpracy. Ale w cytowanym dokumencie jest też ocena ubeków, że rozmowa była celowa, bo otwiera pole do jakiejś formy przyszłych kontaktów.

Historycy jedynie przedstawiają tę taktykę, którą sam Wałęsa nazywał „umiejętnością gry na różnych fortepianach”, „mądrością etapu” i „graniem tak, by wygrać”. Ile było w takim postępowaniu mądrej taktyki i sprytu, a ile oportunizmu i lęku, że koniec końców władze mają na niego haka w postaci teczki „Bolka”? Ten wątek książki aż się prosi o oddzielną analizę i wyciągnięcie wniosków, czego historycy z IPN nie uczynili.

Duchowe rozterki

W roli „wałęsożerców” nie da się także obsadzić Cenckiewicza i Gontarczyka, czytając o tym, jak kartą „Bolka” grali związkowi rywale Wałęsy. Opisując ten spór, historycy nie oszczędzają ani Anny Walentynowicz, ani Andrzeja Gwiazdy. Łatwo między wierszami wyczytać, że Lechowi Wałęsie trudno było po sierpniowym zwycięstwie znaleźć odpowiedni moment, w którym mógłby – gdyby chciał – przyznać się do niedobrego epizodu z lat 70.

Niekiedy wreszcie Cenckiewicz i Gontarczyk wyszukują niezwykle rzadkie wystąpienia Wałęsy – takie jak to we Włocławku w 1980 roku, w którym wyjątkowo niejasnym ezopowym językiem (ale zaskakująco szczerze) lider „Solidarności” opisywał swoje poczucie winy i wyrzuty sumienia.

I jeszcze jedno. Jest w książce relacja o tym, że Jacek Kuroń po Sierpniu ,80, chcąc odebrać Wałęsie przywództwo „Solidarności”, sięgał po plotki o „Bolku”. Podejrzewam, że ten fragment wywoła święte oburzenie „Gazety Wyborczej”. Ale będzie to znów raczej dowód, że historia „Solidarności” nie została solidnie zbadana, niż wina autorów książki. Bo zamiast opisywać działalność Kuronia jako pełnokrwistego polityka, traktowano go jak świeckiego świętego.

Cenckiewicz i Gontarczyk cytują analizy SB, według których Lech Wałęsa był w 1981 roku mniejszym złem niż jego bardziej bojowi rywale w „Solidarności”. Tylko czy to jest zarzut wobec lidera „S”? Wałęsa zdał egzamin i nie stał się marionetką SB po 13 grudnia 1981, co także autorzy wyraźnie podkreślają.

Wreszcie niezwykle ważne rozdziały o losach teczek „Bolka” po 1990 roku. Tu już nie ma taryfy ulgowej dla Wałęsy. Autorzy książki pokazują, że wykorzystując urząd prezydenta, zagarnął nie tylko akta „Bolka”, ale i teczki innych ważnych działaczy opozycji. Dlaczego nikt dziś nie pyta Wałęsy o te dokumenty? Dlaczego nie pytał o nie sąd lustracyjny w 2000 roku? W jakich okolicznościach umorzono śledztwo prokuratury w tej sprawie?

Właśnie te rozdziały książki – w pośredni, ale najbardziej przekonujący sposób – wskazują, że Wałęsa był „Bolkiem”. Bo były prezydent nie szukał w teczkach SB donosów rzekomych 54 agentów o tym pseudonimie, ale tylko tego jednego agenta, który działał na stoczniowym wydziale W-4 na początku lat 70.

I wreszcie przyczynek do dziejów lustracji w Polsce. Bardzo wyrazista analiza procesu lustracyjnego z 2000 roku, w którym jak udowadniają autorzy pominięto wiele niewygodnych dla władzy pytań. Zacytujmy przy tej okazji z okładki książki opinię recenzenta prof. Marka K. Kamińskiego: „Wstrząsnęło mną uzasadnienie sądu apelacyjnego z 11 sierpnia 2000 roku (...) Owo uzasadnienie może egzemplifikować rozziew pomiędzy wirtualną rzeczywistością kreowaną ze względu na bieżącą politykę a rzeczywistością, której ujawnienie jest wręcz obowiązkiem historyka”.

Polityka puka do drzwi

Dziś polityka znów puka do drzwi. Bogdan Lis domaga się przekazania akt służb PRL z IPN do archiwów państwowych podległych ministrowi kultury. To pomysł, który musi prowadzić do tego, że politycy znów położą łapę na teczkach.

Przeciwnicy zarzucają Cenckiewiczowi i Gontarczykowi, że ich książka to publicystyka. Ten zarzut może wynikać z faktu, że historycy IPN pisali o niedawnych latach, których ocena jeszcze niedawno była domeną wyłącznie publicystyki politycznej. Faktem jest też, że na przykład zamieszczony w książce opis okoliczności działania rządu Jana Olszewskiego zawiera opinie typowe dla zwolenników prawicy.

Można też pytać, czy konieczne były motta przed każdym rozdziałem – zdradzają one emocje autorów. Ale też podkreślmy, że w wielu miejscach wyraźnie widać, iż historycy zatrzymują się przed stawianiem kropki nad i przy wyjaśnianiu działań Wałęsy przed 1989 rokiem.

Dla ludzi chcących mówić o Lechu Wałęsie jak o herosie bez skazy, ta książka jest herezją. Dla ludzi widzących w Wałęsie destruktora „Solidarności”, praca historyków wyda się zbyt łaskawą oceną działalności byłego prezydenta.

Jeśli krytycy książki uważają, że Cenckiewicz i Gontarczyk niewłaściwie podeszli do tematu, niech pokażą, jak można zrobić to lepiej. Ale niech rzetelnie badają dokumenty, zamiast chodzić wokół wrażliwego tematu na paluszkach. Egzorcyzmowanie IPN za samo podjęcie tematu to groźny precedens. Losy tej książki to test na to, czy badania naukowe mogą uniezależnić się od presji polityki i od sztucznie kreowanego kultu bohaterów III RP.

Źródło : Rzeczpospolita



Wyjaśnienia Lecha Wałęsy grzeszą naiwnością

Marek Domagalski
19-06-2008

Przeglądając własne akta, były prezydent wykorzystał swój urząd – uważa sędzia TK w stanie spoczynku

Rz: Fragmenty książki o przeszłości Lecha Wałęsy i jego relacji z SB pokazują, że jako prezydent przyglądał akta na swój temat. Czy jako osoba osobiście zainteresowana, co było jasne po ogłoszeniu tzw. listy Macierewicza, mógł przeglądać te dokumenty?

Wiesław Johann: Pytanie jest bardzo trudne, bo z jednej strony mamy do czynienia z prezydentem RP, który, w moim przekonaniu, powinien mieć dostęp do wszystkich dokumentów objętych najwyższą klauzulą tajemnicy, z drugiej zaś jest to kwestia pewnej politycznej przyzwoitości. Jeżeli dokumenty mnie dotyczą, to ich nie przeglądam, gdy może to mieć jakieś następstwa polityczne. Nie widziałbym tutaj odpowiedzialności prawnej po stronie Wałęsy, natomiast uważam, że było to wykorzystanie stanowiska.

Jeśli nawet przyjmiemy, że miał prawo je przejrzeć jako prezydent, to zapewne powinien być zachowany jakiś szczególny tryb. Przecież zainteresowany nie przegląda sobie akt sam, tylko w obecności pracowników. Czy tu nie powinna być zachowana taka procedura, żeby dokumenty nie ginęły z pola widzenia funkcjonariuszy?

Żadnej takiej procedury nie zastosowano. Notatka ministra Andrzeja Milczanowskiego niczego nie załatwia. Wydaje mi się, że dysponent tych akt postąpił lekkomyślnie. Tym bardziej że miał świadomość, co one zawierają. Powinna być zachowana procedura, która gwarantowałaby, że nic z tych akt nie zginie. Dzisiaj rozmowa toczy się wokół: widział, wyciągnął – i nikt go za rękę nie złapał; były dokumenty, dokumentów nie ma.

Właśnie, Wałęsa się tłumaczy, że odesłał zalakowaną kopertę z całą zawartością, nikt tego nie sprawdził, jakoś zginęły po drodze. Ile warte są takie tłumaczenia?

Niewiele. Każdy tak może powiedzieć. Nie chcę się wypowiadać, czy Wałęsa to „Bolek”, czy nie. Nie wyobrażam sobie sędziego, który miałby rozstrzygać w tej sprawie i przyjmował tego rodzaju tłumaczenia za wiarygodne. To są tłumaczenia naiwne.

Czy zachowanie wysokich funkcjonariuszy państwa i służb nie wskazuje, że kierowali się raczej lojalnością wobec swego szefa, któremu zresztą w jakimś stopniu zawdzięczali posady, a nie wobec prawa i państwa?

Oczywiście, że jest to zachowanie daleko idącej lojalności wobec prezydenta. Pan jeszcze dorzuca element wdzięczności. Ja bym raczej mówił o lojalności, a także o zaufaniu. Tutaj już staję po stronie tych funkcjonariuszy. Trudno sobie wyobrazić, by któryś z nich po otrzymaniu polecenia od prezydenta: „Wydaj pan akta”, powiedział: „Nie wydam”.

Czyli nie mamy winnych, nie można ich pociągnąć do odpowiedzialności?

Oczywiście, że można. Trzeba sięgnąć do ustawy o ochronie tajemnicy państwowej i kodeksu karnego. Nie chcę teraz powoływać konkretnego artykułu, ale moim zdaniem są przesłanki, by stwierdzić nie tylko naruszenie prawa, ale nawet takie naruszenie, które nosi znamiona przestępstwa.

Gdy zmieniła się ekipa rządowa, prowadzone było śledztwo, ale nie skończyło się sformułowaniem aktu oskarżenia. Łatwo o podejrzenie, że może ukręcono mu łeb.

Nie chcę wypowiadać tak daleko idących sądów, gdyż pyta mnie pan jako sędziego. Gdyby mnie pan pytał jako normalnego obywatela, to bym przytaknął pańskiej odpowiedzi, ale jako sędzia muszę powiedzieć w ten sposób. Szanuję każdą decyzję, która jest wydana przez sąd czy prokuraturę, bo jest wydana przez ludzi, którzy mają stosowne kompetencje, uprawnienia i mam nadzieję, że w swej działalności kierują się prawem i interesem publicznym. Tylko że jest jeszcze drugie dno.

Czy jest możliwe wyjaśnienie choćby części tej sprawy i czy to by się przyczyniło do wyjaśnienia meandrów działania władz?

Nasze społeczeństwo jest tak podzielone, że każdy się wypowiada, nie znając książki. Dla mnie najlepszym dowodem był list tzw. intelektualistów, ale powiedzmy sobie – intelektualistów z kręgu „Gazety Wyborczej”. To symptomatyczne. Nie zgadzam się z twierdzeniami, że Wałęsa to jest legenda i nie można jej ruszać. Tak, jest legendą i chwała mu za to. Ale każdy przyzwoity człowiek powiedziałby: „Popełniłem błąd”. Ja wtedy bym powiedział, że Wałęsa jest nie tylko wielki, ale i wspaniały. A dzisiaj mi się jawi jako taki marny krętacz.

Źródło : Rzeczpospolita




Friszke o książce IPN: to nie są rzeczy wyssane z palca
Piątek, 20 czerwca 2008

W poniedziałek ma się ukazać książka autorstwa historyków IPN Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka pt. "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii". Główne tezy książki mówią o tym, że w początkach lat 70. Wałęsa był agentem SB o kryptonimie "Bolek". Wałęsa zaprzecza zarzutom o współpracę.

Historyk Andrzej Friszke powiedział, że autorzy książki o Lechu Wałęsie "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" nie umieścili w niej - jego zdaniem - "rzeczy wyssanych z palca".
- Wobec tej książki mam dużo krytycznych uwag. Bardzo dużo, ale nie mogę powiedzieć, że są to rzeczy wyssane z palca. Są tam sformułowane różne oskarżenia, ale wsparte jednak na tyle mocnymi dowodami i argumentami, że tego po prostu nie da się odrzucić tak zwyczajnie, na zasadzie przeciwnego świadectwa. Rzecz wymaga głębokiej analizy i niewątpliwie jest problem - powiedział Friszke w programie TVP "Warto rozmawiać".

Źródło: Gazeta Wyborcza



Stracona szansa Lecha Wałęsy

Piotr Gontarczyk, Sławomir Cenckiewicz 19-06-2008

Szef kontrwywiadu UOP Konstanty Miodowicz w 1992 r. napisał w raporcie, że podległe mu służby uzyskały informację, iż Rosjanie dysponują dokumentami TW „Bolka” – piszą historycy.

Czy Lech Wałęsa mógł w wolnej Polsce opowiedzieć historię TW ps. Bolek? Odpowiedź na tak postawione pytanie jest skomplikowana. Wydaje się, że po raz ostatni mógł to uczynić w 1992 r., w czasie tzw. lustracji Macierewicza.

Okoliczności tego wydarzenia oraz wybór, jakiego wówczas dokonał, miały daleko idące konsekwencje nie tylko dla niego samego, lecz także dla najnowszej historii Polski.

Zmowa milczenia

Wałęsa, Michnik, Kiszczak

Porozumienie zawarte przy Okrągłym Stole przez grupę przywódców opozycji z komunistycznymi władzami miało dalekosiężne negatywne skutki. Z lidera demokratycznych przemian po roku Polska pozostała już w tyle za sąsiadami. Kiedy Vaclav Havel został przywódcą Czechosłowacji, na Węgrzech przeprowadzono wolne wybory parlamentarne, a w NRD publicznie padały nazwiska komunistycznych konfidentów, w Polsce prezydentem był gen. Wojciech Jaruzelski, szefem MSW gen. Czesław Kiszczak, a ministrem obrony narodowej gen. Florian Siwicki.

Rząd Tadeusza Mazowieckiego* był przeciwny rozliczeniom z dawnym systemem i otwarciu archiwów SB. Na przełomie lat 1989/1990 zarówno premier, jak i niektórzy członkowie jego gabinetu publicznie krytykowali próby likwidacji symboli komunistycznych, przejęcie przez państwo majątku PZPR, a nawet akcentowali potrzebę dalszej obecności wojsk sowieckich w Polsce.

Szef MSW Krzysztof Kozłowski* sprzeciwiał się otwarciu archiwów bezpieki: „rzucenie tego materiału na żer opinii publicznej byłoby czymś nieludzkim, dającym tylko pożywkę dla najgorszych instynktów. Jest dla mnie rzeczą oczywistą, bo są na to dowody w kartotekach, że istnieje grupa ludzi – nie chcę określać jej wielkości – która została złamana przez resort i upodlona. Gdyby ludzie ci przez publiczne ujawnienie ich kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa po raz drugi zostali rzuceni na dno, skończyłoby się to falą samobójstw”.

W parze z podobnym stanowiskiem szła bierność, jeśli nie przyzwolenie, na masowe „brakowanie” dokumentów archiwalnych komunistycznej policji. Właśnie w czasach rządu Mazowieckiego dokonano największych zniszczeń w archiwach SB. Antylustracyjne stanowisko prezentował kolejny polski rząd kierowany przez Jana Krzysztofa Bieleckiego.

Szef MSW tego rządu, Henryk Majewski, przekonywał publicznie, że akta SB są niekompletne, niewiarygodne, a ujawnienie agentów doprowadzi do kryzysu politycznego i gospodarczego: „Państwa zachodnich demokracji postrzegają Polskę jako kraj stabilizujący swoją sytuację wewnętrzną, czego wyrazem jest systematyczny rozwój wzajemnych stosunków. Otwiera to drogę do intensyfikacji współpracy ekonomicznej z takimi państwami jak Stany Zjednoczone, Francja, Wielka Brytania i inne, a także napływu kapitału. Nie ma żadnej wątpliwości, że ujawnienie nazwisk byłych tajnych współpracowników w znacznym stopniu naruszyłoby osiągniętą w kraju równowagę polityczną i w konsekwencji zahamowałoby te pozytywne trendy w sferze współpracy ekonomicznej”.

Taka była wersja oficjalna. Nieoficjalnie kolejne ekipy rządowe dokonywały sprawdzeń w archiwach SB, kto z czołowych polityków i parlamentarzystów był w przeszłości agentem bezpieki. Jednak o przeprowadzeniu lustracji najważniejszych stanowisk państwowych, co leżało przecież w żywotnym interesie państwa, nie mogło być nawet mowy.

Autor książki na temat polskiej lustracji – Piotr Grzelak, nazwał problem po prostu „zmową milczenia”: „tylko nieliczni posłowie Sejmu kontraktowego opowiadali się za ujawnieniem agentów. Zdecydowana większość – wywodząca się z PZPR bądź opozycji związanej ustaleniami w Magdalence i przy Okrągłym Stole – skutecznie blokowała wszelkie inicjatywy dotyczące ewentualnego ujawnienia agentów SB”.

Kwadratura koła

Pierwsze wolne wybory parlamentarne odbyły się w Polsce 27 października 1991 r. Po długotrwałych i skomplikowanych negocjacjach głównie głosami partii centrowych i prawicowych, sejmowej drobnicy oraz PSL powołano rząd Jana Olszewskiego. Wybór ten oznaczał wyraźne zmiany polityczne w Polsce, bowiem Olszewski był bezkompromisowym zwolennikiem lustracji, dekomunizacji i – przez zreformowanie armii, policji i służb specjalnych – personalnego i strukturalnego odejścia Polski od spuścizny PRL.

W nowym rządzie tekę ministra spraw wewnętrznych objął współzałożyciel Komitetu Obrony Robotników Antoni Macierewicz. Dopiero po pewnym czasie udało mu się pokonać opór prezydenta i odwołać szefa UOP Andrzeja Milczanowskiego. Jego następcą został przyjaciel Macierewicza z KOR, Piotr Naimski. Obaj dostali od poprzedników dokumenty identyfikujące Wałęsę jako TW „Bolka”.

Macierewicz wspominał: „Kwestia agenturalności Lecha Wałęsy stanowiła jeden z głównych problemów, przed którym stanął minister spraw wewnętrznych w związku z planami przeprowadzenia lustracji. Było bowiem oczywiste, że jeżeli lustracja ma dotknąć także prezydenta RP, to cała operacja staje się kwadraturą koła”. Minister Macierewicz relacjonował potem, że w poufnej rozmowie Lech Wałęsa usiłował wpłynąć na niego, by w sytuacji, kiedy zaszłaby konieczność ujawniania byłych agentów, ujawniać tylko tych, którzy podjęli współpracę po wydarzeniach czerwca 1976 r. Warto zauważyć, że TW „Bolek” został zdjęty niedługo przed tą datą.

Możliwość współpracy z SB legendarnego przywódcy „Solidarności” dla większości współpracowników Macierewicza była trudna do przyjęcia. Niektórzy po prostu nie mogli uwierzyć. Poza tym zdawano sobie sprawę, że rzekome dowody agenturalności Wałęsy były kolportowane w latach 80. przez Służbę Bezpieczeństwa. Przełomem okazało się odnalezienie dokumentów Biura Studiów SB dotyczących właśnie tych operacji. Według nich chodziło o „“przedłużenie działalności” TW ps. „Bolek”, tj. Lecha Wałęsy, o minimum dziesięć lat”. Oznaczało to, że Służba Bezpieczeństwa chciała wywołać wrażenie, że działalność TW „Bolka” nie zakończyła się w 1976 r. Potem odnajdowano kolejne dokumenty.

Tymczasem stosunki rządu Olszewskiego z Wałęsą od początku były złe i stale się pogarszały. Do otwartego konfliktu doszło w drugiej połowie maja 1992 r. przy okazji podpisywania traktatu polsko-rosyjskiego. Jego podłożem były zapewne typowe różnice polityczne, ale z drugiej strony w rządzie Jana Olszewskiego pojawiały się głosy, że „miękka” postawa Wałęsy wobec rosyjskiego partnera może być spowodowana strachem przed wiedzą Moskwy na temat jego kontaktów z SB.

Według raportu ówczesnego szefa kontrwywiadu UOP Konstantego Miodowicza podległe mu służby miały uzyskać informację, jakoby Rosjanie dysponowali dokumentami sporządzonymi przez Lecha Wałęsę jako TW „Bolek”. Według wspomnianej notatki: „grafolodzy nie mieliby trudności z potwierdzeniem ich autentyczności”.

Rolnik na premiera

Trwały zakulisowe działania zmierzające do odwołania rządu. Już w drugiej połowie maja następowało wyraźne ożywienie w kontaktach PSL i prezydenta. Pośrednikiem i architektem tego procesu był Aleksander Bentkowski, były minister sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Odnotowany w ewidencji operacyjnej SB jako agent o pseudonimach Arnold i Kamil, do zwolenników rządu Olszewskiego, a przede wszystkim lustracji, Bentkowski nie należał.

Warto wspomnieć, że później, przed ważnymi głosowaniami sejmowymi w sprawie lustracji, „sprywatyzowane” przez byłych funkcjonariuszy SB dokumenty TW „Arnolda” i TW „Kamila” były publikowane w tygodniku „Nie”.

W tym czasie Bronisław Geremek* rozpoczął promowanie w prezydium Unii Demokratycznej Waldemara Pawlaka jako kandydata na premiera. Waldemar Kuczyński stawia tezę, że Geremek i Wałęsa chcieli za pomocą lidera PSL „wysadzić” rząd Olszewskiego.

Podobne działania podejmował Tadeusz Mazowiecki.

2 czerwca 1992 r. na raucie w ambasadzie włoskiej doszło do znamiennej wymiany zdań między Mieczysławem Wachowskim a jednym z liderów UD – Jackiem Kuroniem. Kuroń wspominał:

„Powiedziałem mu, że teraz, po zgłoszeniu uchwały lustracyjnej, już rozumiem, że nie ma rady – trzeba przepędzić szkodników. Mietek popatrzył na mnie uważnie i powiedział:

– Ale do tego przepędzenia trzeba się bardzo poważnie przygotować.– Co zrobić? – zapytałem.

– Przydałby się wam jakiś rolnik jako kandydat na premiera”.

Nieszczęście dla Polski

28 maja 1992 r. poseł Janusz Korwin-Mikke zgłosił wniosek o przeprowadzenie lustracji osób piastujących najwyższe stanowiska państwowe. Przedstawiciele Unii Demokratycznej i Kongresu Liberalno-Demokratycznego usiłowali zablokować uchwałę, opuszczając salę sejmową. Chcieli w ten sposób zerwać kworum. Kalkulacje zawiodły, bo na sali zostało o dwie osoby więcej, niż wymagało tego prawo. Wobec opuszczenia sali obrad przez posłów UD i KLD oraz wstrzymania się od głosu postkomunistów po dyskusji zdecydowaną większością głosów została przegłosowana uchwała w brzmieniu:

„Niniejszym zobowiązuje się ministra spraw wewnętrznych do podania do 6 czerwca 1992 r. pełnej informacji na temat urzędników państwowych od szczebla wojewody wzwyż, a także senatorów, posłów, a do dwóch miesięcy – sędziów, prokuratorów, adwokatów oraz do sześciu miesięcy – radnych gmin i członków zarządów gmin, będących współpracownikami Urzędu Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w latach 1945 – 1990”.

Wydarzenia polityczne nabierały tempa. Na drugi dzień po przyjęciu przez Sejm RP uchwały lustracyjnej z 28 maja 1992 r. w imieniu grupy 65 posłów Unii Demokratycznej, Kongresu Liberalno-Demokratycznego i Polskiego Programu Gospodarczego (tzw. mała koalicja) Jan Maria Rokita złożył w Sejmie wniosek o wotum nieufności dla gabinetu Jana Olszewskiego. Zarówno w samym wniosku, jak i w późniejszych wypowiedziach rządowi stawiano szereg zarzutów dotyczących np. prowadzonej przezeń polityki gospodarczej, natomiast nie padały słowa dotyczące lustracji.

Znacząca była też postawa środowiska „Gazety Wyborczej” kierowanej przez Adama Michnika*. O ile informacja o złożeniu wotum nieufności wobec rządu została jedynie wzmiankowana, o tyle tematem dnia była uchwała Sejmu z 28 maja 1992 r. oraz wywody na temat tego, jakimi sztuczkami prawniczymi można wstrzymać jej realizację.

29 maja 1992 r. prezydent Lech Wałęsa wezwał do Belwederu ministra Antoniego Macierewicza. Fragment znamiennego dialogu został pokazany w telewizji. „To jest zbyt skomplikowana sprawa – mówił Wałęsa – by rząd, by nawet prezydent, którego naród wybrał, mógł decydować bez konstrukcji prawnej, jak to ma być wykonane. Bez możliwości odwołania, udowodnienia. […] Proszę pana, bardzo szeroka uchwała, bardzo nieprecyzyjne wykonanie może być bardzo wielkim nieszczęściem dla Polski. Ja ostrzegam pana i proszę o wielkie zastanowienie. Pan to dobrze wie, co było robione w latach 70. Jakie podrzutki, jakie rzeczy do dzisiaj jeszcze krążą”.

„Pracowaliśmy cztery miesiące – przekonywał Macierewicz – by wszystkie możliwe posądzenia, uchybienia, fałszerstwa zostały wyeliminowane. I gwarantuję panu, panie prezydencie, że wszystko, co zostanie ujawnione, będzie absolutnie zgodne z prawdą”.

Prezydent podważał więc wiarygodność archiwaliów SB i wspomniał o fałszywych dokumentach z lat 70. Minister Macierewicz uznał rozmowę za element presji i „działania wyprzedzające” Lecha Wałęsy. Obecność telewizji oraz sposób przeprowadzenia rozmowy zinterpretował jako sygnał prezydenta, że zaatakuje on wykonawców ustawy, i demonstrację, jakich użyje wówczas argumentów.

Macierewicz nie krył później, że był przez Mieczysława Wachowskiego odwodzony od umieszczenia Lecha Wałęsy na liście agentów argumentem, że „byłaby to tragedia dla Polski”. Jednak bez względu na stanowisko i intencje prezydenta podwładni Macierewicza poszukiwali dotyczącej Wałęsy dokumentacji.

Kwerenda Bollina

Już te dokumenty, które Macierewicz otrzymał w kopercie po swoich poprzednikach i odnalazł przed uchwałą Sejmu z 28 maja 1992 r., wystarczyły, by umieścić nazwisko Wałęsy na liście osób, co do których zachowały się dokumenty archiwalne dotyczące współpracy z SB. Jednak aby wyświetlić wszystkie aspekty sprawy, należało dokonać kwerendy w archiwum Delegatury UOP w Gdańsku. Kierował nią mjr Adam Hodysz, były oficer SB, który w latach 80. podjął współpracę z podziemiem, został zdemaskowany i trafił do więzienia. Kiedy do Gdańska przybyli z centrali pracownicy Wydziału Studiów, udzielił im pomocy.

Po teczce personalnej i teczce pracy TW „Bolka” nie było nawet śladu. Kluczowe okazały się dokumenty odnalezione wcześniej przez naczelnika Wydziału Ewidencji i Archiwum porucznika Krzysztofa Bollina. Nie służył on w SB, a do UOP przyszedł w 1990 r. W czasie jednej z kwerend archiwalnych, w 1991 r., natrafił na ślady działalności TW „Bolka”.

Wcześniej słyszał o całej sprawie, bo przeszłość Wałęsy była w Delegaturze tajemnicą poliszynela. W 1992 r. w notatce służbowej napisał: „osobiście kilkakrotnie w prywatnych rozmowach z byłymi funkcjonariuszami SB słyszałem o współpracy Lecha Wałęsy z SB”. Poruszony dokonanym odkryciem zaczął poszerzać kwerendę. W jej rezultacie w aktach dwóch spraw obiektowych: „Arka” (prowadzonej na Stocznię Gdańską) oraz „Jesień ,70” (prowadzonej po zajściach grudniowych 1970 r.), Bollin odnalazł ponad 20 donosów TW „Bolka”. Były to maszynowe odpisy sporządzone przez oficerów prowadzących „Bolka”, bowiem oryginał meldunków trafiał zawsze do teczki TW.

W sprawie kryptonim Klan/Związek, prowadzonej w latach 80. i dotyczącej gdańskiej „Solidarności”, także znalazł notatkę na temat przeszłości Wałęsy. Najważniejsze były jednak donosy „Bolka”. Dotyczyły głównie pracowników Wydziału W-4 w Stoczni Gdańskiej oraz członków Komitetu Strajkowego, jaki działał w Stoczni w czasie zajść grudniowych 1970 r. Krąg podejrzanych był więc stosunkowo niewielki, a zachowane w Warszawie dokumenty ewidencyjne dotyczące Lecha Wałęsy stawiały sprawę w dość jednoznacznym świetle. Całe znalezisko porucznik Bollin opisał w sporządzonych w czerwcu 1991 r. notatkach, które wraz z kopiami donosów „Bolka” schował do kasy pancernej.

Kiedy do Delegatury UOP w Gdańsku 1 czerwca 1992 r. po akta dotyczące Lecha Wałęsy przybyli podwładni Macierewicza, otrzymali od Bollina kopie znalezionych przez niego dokumentów i sporządzone notatki służbowe. Wspomniany oficer przygotował do nich także pismo przewodnie: „Zgodnie z przekazanym mi przez Pana […] na podstawie pańskiego upoważnienia oraz zgodnie z pańskim poleceniem telefonicznym przekazuję za pośrednictwem Pana […] notatki służbowe sporządzone na podstawie materiałów archiwalnych dotyczące tajnego współpracownika ps. Bolek (87 stron). Notatki te zostały przeze mnie sporządzone osobiście i dotychczas nikt nie był z nimi zapoznany”.

Razem z tymi dokumentami pracownicy Wydziału Studiów zabrali do Warszawy odpowiednie tomy akt archiwalnych, gdzie znajdowały się doniesienia TW „Bolka”. Nie było wątpliwości, że wszystkie zgromadzone dokumenty są autentyczne.

Zablokować tych ludzi!

Tymczasem nad gabinetem Olszewskiego zbierały się czarne chmury. Głosowanie w sprawie wotum nieufności zaplanowano na 5 czerwca 1992 r. Ugrupowania trwale wspierające rząd (przede wszystkim Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, Porozumienie Centrum i Porozumienie Ludowe) były zbyt słabe, by zapobiec jego upadkowi w takim samym stopniu, jak siły jego przeciwników („mała koalicja” plus SLD) nie wystarczały, żeby go obalić. Kluczowa była więc postawa Polskiego Stronnictwa Ludowego i Konfederacji Polski Niepodległej.

W kierownictwie PSL dojrzewał plan poparcia sił dążących do odwołania rządu w zamian za stanowisko premiera dla Waldemara Pawlaka. Premier mógł jeszcze próbować uzyskać wsparcie KPN. W czasie rozmów z rządem lider tej partii Leszek Moczulski zażądał dla siebie funkcji wicepremiera i ministra obrony, a dla KPN kilkunastu wysokich stanowisk państwowych. Ale kłopot polegał na tym, że Moczulski był w przeszłości agentem komunistycznej policji (TW „Lech”), toteż powierzenie mu funkcji wicepremiera, a przede wszystkim szefa MON, uznano w rządzie za niemożliwe.

W ścisłym otoczeniu premiera zapadła decyzja o pokazaniu akt Moczulskiego innym członkom kierownictwa KPN i tym samym spowodowania odsunięcia go od władzy w partii. Jednak pozycja Leszka Moczulskiego była w KPN zbyt silna, by działania te przyniosły pozytywny rezultat. Wobec jasnej postawy w stosunku do rządu, jaką zajmowały wówczas tzw. mała koalicja i SLD, los gabinetu Olszewskiego stawał się przesądzony.

4 czerwca 1992 r. rano minister Macierewicz przekazał Sejmowi 66 nazwisk osób, co do których zachowały się dokumenty świadczące o współpracy z SB. Wśród nich było nazwisko Lecha Wałęsy. Początkowo prezydent znalazł się w defensywie i wydał oświadczenie, w którym potwierdzał podpisanie kilku dokumentów w czasie kontaktów z SB. Jednak po telefonicznych konsultacjach z Bronisławem Geremkiem, Jackiem Kuroniem i Leszkiem Moczulskim zorientował się, że można odwołać rząd.

Wtedy wydał kolejny komunikat: „Teczki ze zbiorów MSW uruchomiono wybiórczo. Podobny charakter ma ich zawartość. Znajdujące się w nich materiały zostały w dużej części sfabrykowane. […] Zastosowana procedura jest działaniem pozaprawnym. Umożliwia polityczny szantaż. Całkowicie destabilizuje struktury państwa i partii politycznych. Kwestie etyczne związane z tą operacją, mającą już w swoim założeniu charakter manipulacji, pozostawiam bez komentarza”.

Prezydent zaangażował się w natychmiastowe odwołanie rządu. W sejmowych kuluarach grupa liderów czołowych ugrupowań politycznych spotkała się z prezydentem w sprawie odwołania rządu Jana Olszewskiego. Główną rolę w obradach, prócz Lecha Wałęsy, odgrywał inny polityk mający sporo do stracenia – Leszek Moczulski.

Oto fragment prowadzonych wówczas rozmów. Wałęsa: „Wy nie wiecie, jak daleko oni zaszli, dlatego trzeba ich błyskawicznie. Natychmiast, dzisiaj!”. Pawlak: „Tylko, że to jest trochę gangsterski chwyt”. Wałęsa: „Słuchajcie, bo jak [Pawlak] nie przejdzie, to jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji. Toż możemy się porozumieć, że później będziemy robić różne układanki jeszcze. Ale natychmiast trzeba zablokować tych ludzi, żeby nie przyszli do biura!”.

Insekty w szparach

Z chwilą powrotu prezydenta i liderów klubów na salę sejmową los rządu Olszewskiego został przesądzony. W jego obronie stanęli jednak posłowie Józef Frączek (PL), Jarosław Kaczyński (PC) oraz Stefan Niesiołowski (ZChN). W debacie wystąpił też poseł Kazimierz Świtoń, który bez ogródek stwierdził: „Jako stary opozycjonista odpowiedzialny za swoje słowa, pragnę powiedzieć, że na drugiej liście jest pan prezydent jako agent Służby Bezpieczeństwa”.

Po burzliwej debacie rząd został odwołany wyraźną większością głosów. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami 5 czerwca 1992 r. na premiera wybrano Waldemara Pawlaka. Nowy premier w pierwszej kolejności doprowadził do usunięcia szefów MON i MSW. Na drugi dzień ludzie Wałęsy – Andrzej Milczanowski i Jerzy Konieczny – przejęli kontrolę nad dokumentacją dotyczącą TW ps. Bolek.

Wykonawcy uchwały lustracyjnej stali się celem brutalnej akcji propagandowej. Jej ton nadawali postkomuniści oraz politycy związani z Unią Demokratyczną i środowiskiem „Gazety Wyborczej”. Bronisław Geremek ogłosił publicznie, że działania rządu 4 czerwca 1992 r. „nosiły wszelkie znamiona zamachu stanu”. Antoniego Macierewicza ostro skrytykował Jacek Kuroń, nazywając go „chorym facetem chcącym zniszczyć państwo”. Jeszcze w maju Władysław Frasyniuk* i Zbigniew Bujak* publicznie oskarżyli Macierewicza, że w czasie stanu wojennego wyszedł z podziemia na skutek porozumienia z generałem Czesławem Kiszczakiem.

Z kolei Piotrowi Naimskiemu zarzucili podpisanie tzw. lojalki, czyli deklaracji lojalności wobec władz w czasie trwania stanu wojennego. Oba oskarżenia nie zostały poparte żadnymi dowodami. Rzecznik prasowy prezydenta Andrzej Drzycimski nazwał polityków prawicy „biegnącymi w szparach chodników insektami”. Poetka Wisława Szymborska* opublikowała w „Wyborczej” list pt. „Nienawiść”, który miał być swego rodzaju literackim opisem motywacji zwolenników lustracji.

Działania Wałęsy ostro skrytykowały władze „Solidarności”, natomiast wychwalał go generał Wojciech Jaruzelski: „Kto sieje nienawiść, ten przegrywa. Niedobrze się stało, że dzisiaj, kiedy krajowi i całemu społeczeństwu potrzeba spokoju, siły kierujące się emocjami zasiały niepokój i poczucie zagrożenia. Rad jestem, że sprawy zostały opanowane i chcę podkreślić w tym szczególną rolę Lecha Wałęsy”.

W rozgrywki polityczne przeciwko prawicy zaangażowano także UOP i prokuraturę. Przy gabinecie ministra Andrzeja Milczanowskiego istniał wówczas specjalny Zespół Inspekcyjno-Operacyjny kierowany przez byłego oficera SB płk. Jana Lesiaka. Do jego głównych zadań należała inwigilacja i dezintegracja środowisk polskiej prawicy. Oficerowie kontrwywiadu UOP byli nawet zmuszani do zrywania w Warszawie plakatów nawołujących do antywałęsowskich demonstracji. Podobne akcje przeprowadzali funkcjonariusze WSI.

Teatr Wałęsy

W marcu zastępca prokuratora generalnego (potem szef Kancelarii Prezydenta RP Lecha Wałęsy) Stanisław Iwanicki złożył wniosek o uchylenie immunitetu poselskiego Antoniego Macierewicza, który zdaniem prokuratury – przesyłając Sejmowi informacje żądane w uchwale z 28 maja 1992 r. – nie zachował stosownych przepisów, przez co „ujawnił tajemnicę państwową”, którą wcześniej nałożono „ze względu na bezpieczeństwo państwa”.

W końcu stycznia 1993 r. Lech Wałęsa podejmował kroki, które w jego mniemaniu miały oczyścić go z zarzutu współpracy z SB. Podczas posiedzenia Konwentu Seniorów prezydent rozdał kartki z zapisem swojej rzekomej telefonicznej rozmowy z Czesławem Kiszczakiem, który miał potwierdzić, że akta „Bolka” zostały sfabrykowane.

Nieco poważniejszą próbą było zwrócenie się z prośbą do Andrzeja Milczanowskiego o opublikowanie dotyczących go dokumentów oraz do pierwszego prezesa Sądu Najwyższego o rozstrzygnięcie sprawy jego współpracy z SB. Archiwów SB ostatecznie nie otworzono ze względu na sprzeciw min. Andrzeja Milczanowskiego. W lutym 1993 r. sprawa wydawała się zamknięta. Rzecznik prasowy Andrzej Drzycimski podsumował: „Prezydent powiedział już wszystko w tej sprawie. […] W sytuacji gdy obaj panowie odmówili, powołując się na formalne ograniczenia, prezydentowi pozostaje mieć nadzieję, że sprawa w naturalny sposób wygaśnie”.

Dziś wiadomo, że ówczesne działania Lecha Wałęsy zmierzające do otwarcia teczki „Bolka” były tylko politycznym teatrem. Z ustaleń prokuratury i Urzędu Ochrony Państwa wynika, że już kilka miesięcy wcześniej prezydent i jego ludzie z kierownictwa MSW doprowadzili do „wyprowadzenia” z archiwum UOP najważniejszych dokumentów dotyczących tajnego współpracownika pseudonim „Bolek”.

Dramatyczne wydarzenia z czerwca 1992 r. były prawdopodobnie ostatnim momentem, w którym Lech Wałęsa mógł opowiedzieć prawdziwą historię TW „Bolka”. Ale jest zasadnicze pytanie, czy w ogóle brał taką ewentualność pod uwagę. Analiza wydarzeń wskazuje, że szansa na taki rozwój wydarzeń była niewielka.

Klimat polityczny Polski początku lat 90. zdecydowanie nie sprzyjał ujawnianiu współpracy i rzetelnej próbie zrozumienia jej okoliczności. Choć wydaje się, że ujawnienie historii TW „Bolka” nie wpłynęłoby na ocenę dokonań Wałęsy w latach 80. Rola, jaką odegrał w tych czasach, zapewniła mu należne miejsce w historii. Wałęsa pozostanie niekwestionowanym bohaterem „Solidarności” dla następnych pokoleń Polaków.

Można nawet założyć, że opisanie przez niego historii, jak młody człowiek uwikłał się w kontakty z komunistyczną policją, a potem wyzwolił się i stanął na czele „Solidarności”, tylko podkreśliłoby jego zasługi na drodze do obalenia komunizmu. Prawda uwolniłaby go przed brzemieniem przeszłości, a innym pokazałaby, jak skomplikowane są najnowsze dzieje Polski i jak ważne jest ich ujawnienie i zrozumienie.

Długi cień PRL

Lech Wałęsa obrał w 1992 r. inną drogę. Konsekwencją tego wyboru było podjęcie działań ukierunkowanych na zatarcie śladów swojej działalności z lat 70. Niszczenie i „wyprowadzanie” dokumentów SB i UOP dotyczących TW „Bolka”, „prywatyzowanie” akt archiwalnych innych opozycjonistów, łamanie prawa przez wielu wysokich urzędników państwowych – to najważniejsze konsekwencje błędnej decyzji, jaką Lech Wałęsa podjął w czerwcu 1992 r.Były prezydent ponosi za te wydarzenia historyczną odpowiedzialność. Ale nie on jeden przecież. Wszystko to mogło wydarzyć się dzięki postawie znacznej części postsolidarnościowych elit politycznych i mediów opowiadających się przeciwko ujawnieniu akt SB.

Dyskusje na temat historii TW „Bolka” i jej znaczenia dla najnowszej historii Polski pewnie będą trwały, bowiem ukazuje ona szereg ważnych, znajdujących się w tle problemów. Systemowa i personalna ciągłość z PRL, brak jawności życia publicznego i promowanie swoistej amnezji historycznej odcisnęły silne piętno na funkcjonowaniu polskiej demokracji. Niemałą rolę w powstaniu tych patologii odegrał symbol „Solidarności” – Lech Wałęsa, już jako prezydent RP.

* Sygnatariusze listu z maja 2008 r., w którym autorów niniejszego artykułu i książki o Lechu Wałęsienazwano „policjantami pamięci stosującymi pełne nienawiści metody tamtych czasów, gwałcącymi prawdę i naruszającymi fundamentalne zasady etyczne”.

Autorzy są historykami z Instytutu Pamięci Narodowej

Źródło : Rzeczpospolita


Prezydent Aleksander Kwaśniewski potwierdził informację o zniknięciu stron

W sprawie akt, które Wałęsa wypożyczył jako prezydent i potem zwrócił zamknięte w kopercie, wypowiedział się w Radiu RMF FM były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Potwierdził informację o zniknięciu stron, które podają Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk z IPN. – W 1996 r. szef MSW Zbigniew Siemiątkowski zwrócił się do mnie o otwarcie koperty z dokumentami – brakowało w niej kilkunastu stron na jakieś sto kilkanaście – przyznał Kwaśniewski.

Andrzej Bulc – opozycjonista, który działał z Wałęsą w Wolnych Związkach Zawodowych przed rokiem 1980 r., ujawnił wczoraj, że nagrał w 1979 r. spotkanie w domu Andrzeja i Joanny Gwiazdów. Wałęsa miał się wówczas przyznać, że po grudniowych wydarzeniach w 1970 roku pomagał organom ścigania identyfikować uczestników zajść na zdjęciach i filmach. Bulc twierdzi, że kasetę przekazał obecnemu marszałkowi Senatu Bogdanowi Borusewiczowi. Marszałek jeszcze nie zabrał głosu w tej sprawie.

Źródło : Rzeczpospolita


Dudek: Wałęsa nie zwrócił dokumentów dotyczących Kaczyńskiego

gaw 25-06-2008

Doradca prezesa IPN Antoni Dudek powiedział, że były prezydent Lech Wałęsa w pierwszej połowie lat 90. nie zwrócił w sumie 2,5 tys. sfotografowanych stron tajnych dokumentów dotyczących m.in. Lecha Kaczyńskiego i Bogdana Borusewicza.

- Żeby była jasność co do mojej oceny tej książki ('SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii') uważam, że ona udowadnia jedną rzecz w sposób trudny do podważenia, że Lech Wałęsa wszedł w posiadanie szeregu tajnych dokumentów w pierwszej połowie lat 90. dotyczących swojej osoby, ale nie tylko swojej osoby, także takich polityków jak Lech Kaczyński czy Jacek Merkel i te dokumenty nie wróciły - powiedział Dudek w Radiu TOK FM.

- Dokumenty dotyczące Lecha Kaczyńskiego, Jacka Merkla, Bogdana Borusewicza były na 54 mikrofilmach, które w ogóle nie wróciły od prezydenta - zaznaczył. - Bo o ile wróciła zdekompletowana ta słynna dokumentacja papierowa w paczce, no to mikrofilmy nie wróciły, a tam jest, czy było, ponad 2,5 tys. sfotografowanych stron - mówił historyk.

- To jest dla mnie rzecz, która Wałęsę obciąża. Nawet jeżeli na tych mikrofilmach nie było dokumentów jednoznacznie potwierdzających fakt współpracy - a tego nie wiemy - to nie zmienia to faktu, że te dokumenty miały klauzulę tajności - dodał Dudek.

W poniedziałek ukazała się, wydana przez IPN, książka "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii", autorstwa historyków Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka.

Główne tezy książki mówią o tym, że w początkach lat 70. Wałęsa był agentem SB o kryptonimie "Bolek". Akta o tym świadczące, według autorów, Wałęsa zabrał w latach 90.; według nich w 2000 r. Sąd Lustracyjny wadliwie ocenił dowody nt. Wałęsy i pominął ich część. Wałęsa zaprzecza zarzutom o współpracę.

Książka szeroko opisuje sprawę otrzymania przez prezydenta Wałęsę z UOP, mocą decyzji ówczesnego szefa MSW Andrzeja Milczanowskiego, zgromadzonej na jego temat dokumentacji SB, która wróciła do UOP po kilku miesiącach zdekompletowana. Zniknęły najważniejsze dokumenty świadczące, że urzędujący prezydent był "Bolkiem" - piszą autorzy.

We wrześniu 1996 r. szef MSW z SLD Zbigniew Siemiątkowski napisał w notatce dla prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, że do UOP nie wróciły m.in. "notatki i doniesienia agenturalne od Lecha Wałęsy", "jego dokumenty rejestracyjne" i "pokwitowania Lecha Wałęsy na odbiór wynagrodzenia za działalność agenturalną". Choć poproszono wtedy byłego prezydenta, aby zwrócił brakujące materiały, nigdy nie odpowiedział.

- Problem w tym, że odbierając (dokumenty na temat TW Bolka) nie sprawdziłem ich. Ktoś założył, że biorąc je nie będą sprawdzał - mówił w zeszły czwartek Wałęsa we Wrocławiu. "Ja biorąc nie patrzyłem co brałem i nie patrzyłem co oddawałem" - podkreślił. Przyznał, że biorąc teczkę TW Bolka chciał się zapoznać z tymi dokumentami, bo słyszał różne bzdury i chciał wiedzieć czy się potwierdzają. "Po drugie - nie chciałem tego mówić, ale trudno - wiedziałem, że miałem nad moim łóżkiem kamerę. Chciałem wiedzieć czy ja z żoną nie jesteśmy źle ujęci. Chciałem sprawdzić czy coś tam jest" - mówił b. prezydent.

Wałęsa podkreślił, że po sprawdzeniu tego wszystkiego dokumenty oddał. "Pomyślcie jaki miałem interes w tym, żeby usuwać te papiery, skoro wiedziałem, że oni mają spis tych dokumentów? Jaki był sens usuwać te papiery? Gdyby tam było moje zobowiązanie do współpracy, gdyby tam był jakikolwiek mój podpis... Ale tam niczego takiego nie było" - oświadczył.

Źródło : PAP



IPN zażąda zwrotu akt od Wałęsy

Cezary Gmyz 26-06-2008

Instytut zwróci się o wydanie materiałów SB dotyczących m.in. obecnego prezydenta – ustaliła „Rz”

Prezes Janusz Kurtyka jest poza instytutem. Nie mogę więc potwierdzić tej informacji – mówi „Rz” rzecznik IPN Andrzej Arseniuk.

Jednak jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, Instytut Pamięci Narodowej zażąda od byłego prezydenta zwrotu dokumentów. Ma to związek z książką Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Udowadniają w niej, że Wałęsie jako urzędującemu prezydentowi udostępniono dokumenty. Części z nich do tej pory nie oddał. Wśród nich był tzw. zbiór Jerzego Frączkowskiego, byłego szefa Wydziału Studiów SB w Gdańsku. UOP 5 marca 1993 roku przeprowadził u niego rewizję pod pretekstem poszukiwania materiałów promieniotwórczych. Odnaleziono zmikrofilmowane akta dotyczące Lecha Wałęsy, Lecha Kaczyńskiego, Jacka Merkla, Bogdana Borusewicza i Bogdana Lisa. Dokumenty powinny trafić do prokuratury, która prowadziła sprawę związaną z rewizją. Ale nigdy tam nie dotarły. Ich wydania odmówił ówczesny szef MSW Andrzej Milczanowski. W kwietniu 1994 r. ponad dwa tysiące stron dokumentów na mikrofilmach trafiło do prezydenta Wałęsy. Zachowała się na ten temat notatka oficera UOP. „Przekazałem je Prezydentowi Wałęsie, sporządzając na tę okoliczność stosowną notatkę. Nie otrzymałem od Prezydenta żadnego potwierdzenia lub pokwitowania odbioru jacketów” – raportował funkcjonariusz.

Szefostwo instytutu na podstawie ustawy o IPN ma obowiązek zwrócić się do Wałęsy o zwrot tych mikrofilmów. Historycy IPN w swojej książce dowodzą też, że to niejedyne materiały, których Wałęsa nie zwrócił. Chodzi o 21-stronicowy dokument dotyczący sprawy operacyjnego rozpracowania kryptonim „Bolek”, który Lech Wałęsa rozdawał dziennikarzom w czasie kampanii wyborczej w 2002 roku. Kolportował go na dowód, że kryptonim „Bolek” nie był pseudonimem agenta, ale kryptonimem operacji SB.

Cenckiewicz i Gontarczyk odkryli, że dokument ten figurował w spisie zawartości dokumentów wypożyczonych Wałęsie. Nie było go jednak już wśród dokumentów, które zwrócił.

Braki stwierdzono w 1996 roku, kiedy za zezwoleniem ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego otworzono paczkę z dokumentami zwróconymi przez Wałęsę. Wówczas szef UOP Andrzej Kapkowski wysłał do byłego prezydenta żądanie zwrotu dokumentów. Odpowiedzi się nie doczekał.

Źródło : Rzeczpospolita

Gdzie są akta TW „Bolka”

Piotr Gontarczyk, Sławomir Cenckiewicz 17-06-2008

Po obaleniu rządu Jana Olszewskiego prezydent Wałęsa otrzymał zgromadzoną na jego temat dokumentację SB. Zwrócił ją po kilku miesiącach – zdekompletowaną. Zniknęły najważniejsze dokumenty świadczące, że urzędujący prezydent był „Bolkiem” – piszą historycy

O istnieniu agenta „Bolka” opinia publiczna dowiedziała się dokładnie 16 lat temu. Wówczas minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz, realizując słynną uchwałę z 28 maja 1992 r., przekazał Sejmowi RP informację, iż pod pseudonimem tym w ewidencji operacyjnej gdańskiej SB w latach 1970 – 1976 r. figurował prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Lech Wałęsa.

Ale sprawa TW „Bolek” była dobrze znana poprzednikom ministra Macierewicza. Obejmując kierownictwo MSW, wspomniany dostał od swego poprzednika Andrzeja Milczanowskiego kopertę z kilkunastoma dokumentami dotyczącymi prezydenta. Wśród nich były m.in. oryginalna karta z kartoteki, wedle której w latach 70. Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB. Analogiczne informacje podawał znajdujący się w kopercie wydruk z tzw. Zintegrowanego Systemu Karotek Operacyjnych, głównej bazy komputerowej bezpieki. Szereg innych dokumentów na temat przeszłości Wałęsy znaleźli pracownicy Wydziału Studiów powołanego już przez ministra Macierewicza.

Był wśród nich m.in. „Kwestionariusz Ewidencyjny osoby podlegającej internowaniu z 28 listopada 1980 r.”. W krótkiej charakterystyce personalnej ówczesnego przywódcy „Solidarności” napisano: „członek komitetu strajkowego, 29.12.1970 pozyskany do współpracy z SB. W okresie 1970 – 1972 przekazał szereg informacji dotyczących negatywnej działalności pracowników stoczni”.

Ciekawe archiwalia udało się odnaleźć w Delegaturze UOP w Gdańsku. Wprawdzie oryginalnej teczki personalnej i teczki pracy TW nigdzie nie było, ale w 1991 r. zidentyfikowano kilkadziesiąt doniesień TW „Bolek” zachowanych w sprawach prowadzonych przez gdańską SB. Donosy te dotyczyły przede wszystkim pracowników Wydziału W-4 i członków komitetu strajkowego funkcjonującego w Stoczni Gdańskiej w grudniu 1970 r. Były to miejsca i środowiska nierozerwalnie związane z życiorysem Wałęsy. Autentyczność dokumentacji zebranej w 1992 r. przez kierownictwo UOP nie budziła wątpliwości.

Odnalezione doniesienia powstały zgodnie z zasadami kancelaryjnymi obowiązującymi w SB i umieszczone były w kolejnych tomach akt w czasie rzeczywistym. Znajdująca się na nich numeracja stron stanowiła ciągłość z sąsiadującymi dokumentami, a nadto wykonana była tym samym środkiem kryjącym i przez tę samą osobę. Poszczególne tomy posiadały spisy treści, były przesznurowane i opieczętowane pieczęciami „KW MO Gdańsk” jeszcze w latach 70. Dokonanie w nich jakichkolwiek manipulacji post factum bez pozostawienia wyraźnych śladów było wykluczone. Oryginalna karta ewidencyjna z kartoteki dotycząca prezydenta nie pozostawiała cienia wątpliwości, kto ukrywał się pod pseudonimem Bolek.

Na podstawie tak zgromadzonej dokumentacji Wałęsa został umieszczony przez ministra Macierewicza na jego słynnej liście przekazanej parlamentowi 4 czerwca 1992 r. Jednak jeszcze tego samego dnia, przy walnym uczestnictwie ówczesnego prezydenta, rząd Jana Olszewskiego został odwołany i ujawnianie archiwów SB zablokowane. Sprawa kontaktów Wałęsy z SB z wielu powodów nie została należycie zbadana i wyjaśniona przez następne kilkanaście lat.

Dziś legendarny przywódca „Solidarności” powtarza, że dokumenty dotyczące tej sprawy to szczątkowe, nic nieznaczące „świstki” rzekomo spreparowane przez SB. Rzeczywiście, wiele istotnych dokumentów dotyczących tej sprawy nie zachowało się do naszych czasów. Większość z nich „wyprowadzono” z archiwum UOP na początku lat 90. Kluczową rolę w tej operacji odegrał sam Wałęsa.

Ludzie Wałęsy biorą MSW

Po obaleniu rządu Jana Olszewskiego w nocy z 4 na 5 czerwca 1992 r. ludzie prezydenta Wałęsy szykowali się do przejęcia kontroli nad MSW. Ministrem spraw wewnętrznych miał zostać Andrzej Milczanowski, zaś szefem UOP – Jerzy Konieczny. Nim jednak pokonali wszystkie bariery formalne, prezydent Wałęsa miał zadzwonić do szefa UOP Piotra Naimskiego z jednoznacznym komunikatem: „Nie ruszać żadnych papierów i czekać”.

Zanim nowa ekipa zdołała przejąć obowiązki, Naimski powołał sześcioosobową komisję, która dokonała inwentaryzacji dokumentów dotyczących urzędującego prezydenta RP. W jej skład wchodzili m.in. zastępca szefa UOP Adam Taracha i szef Zarządu Kontrwywiadu UOP Konstanty Miodowicz. Komisja stworzyła „Protokół z przeglądu akt archiwalnych dotyczących agenturalnej działalności Lecha Wałęsy w latach 1970 – 1976 r.” enumeratywnie wymieniający wszystkie dokumenty, które do 4 czerwca 1992 r. zgromadziło w tej sprawie kierownictwo MSW.

W nocy z 5 na 6 czerwca 1992 r. nowa ekipa weszła do budynku UOP. Pierwszym obiektem zainteresowania Milczanowskiego i Koniecznego stała się kasa pancerna ministra Antoniego Macierewicza. Ponieważ nie było w niej dokumentów dotyczących Wałęsy, obaj pierwsze kroki skierowali do gabinetu Piotra Naimskiego. Tu protokolarnie przejęli wszystkie znajdujące się tam akta archiwalne dotyczące prezydenta. Protokół ten zachował się do naszych czasów i wymienia dokładnie te same dokumenty, które wcześniej spisano w „Protokole z przeglądu akt archiwalnych dotyczących agenturalnej działalności Lecha Wałęsy w latach 1970 – 1976 r.”. Były wśród nich m.in. oryginalna karta ewidencyjna Wałęsy z informacją, iż był on do 1976 r. tajnym współpracownikiem wyeliminowanym z sieci agenturalnej z powodu „niechęci do współpracy”, a także podający analogiczne informacje wydruk z bazy komputerowej byłej SB oraz wspomniany już kwestionariusz osoby przeznaczonej do internowania. W ręce Milczanowskiego dostały się też kopie rzekomych rękopiśmiennych dokumentów TW „Bolek”, które w latach 80. kolportowała SB. Kolekcję uzupełniały liczne raporty „Bolka” znajdujące się w przywiezionych z Gdańska tomach akt archiwalnych tamtejszej SB.

Po wkroczeniu nowej ekipy, drzwi od pokoi, gdzie znajdował się Wydział Studiów, zostały zaplombowane, a na korytarzach pojawili się wartownicy z Jednostek Nadwiślańskich MSW. Współpracowników Antoniego Macierewicza, którzy pojawili się w pracy 6 czerwca 1992 r. (sobota), odizolowano w specjalnie przygotowanej sali. Były funkcjonariusz SB, a później oficer Zarządu Śledczego UOP, płk Adam Dębiec miał kierować „postępowaniem wyjaśniającym”. Wszyscy odmówili mu składania wyjaśnień, domagając się jednocześnie zinwentaryzowania zabezpieczonych archiwaliów MSW w obecności przedstawicieli Sejmu. Mimo dużej wiedzy, jaką dysponowali, natychmiast wyrzucono ich z pracy.

Teczka „Bolka” w Belwederze

Około 6 – 7 czerwca 1992 r. za zgodą ministra Andrzeja Milczanowskiego Wałęsie udostępniono zgromadzoną na jego temat dokumentację. Prezydent oglądał ją w gabinecie szefa kontrwywiadu UOP płk. Konstantego Miodowicza. W lipcu lub sierpniu 1992 r. prezydent ponownie zwrócił się do Milczanowskiego o możliwość przeczytania akt, tym razem w Belwederze. Otrzymał na to zgodę. Szef Zarządu Śledczego UOP płk Wiktor Fonfara zapisał w notatce służbowej: „polecenie dostarczenia ich Prezydentowi otrzymał ówczesny Szef UOP Jerzy Konieczny oraz ja. Materiały osobiście zawieźliśmy Prezydentowi, który pokwitował ich odbiór na odwrocie protokołu zawierającego szczegółowy spis ich zawartości”.

Polecenia wydawane przez ministra Milczanowskiego budzą zasadnicze wątpliwości. Do najpoważniejszych należy kwestia, na jakiej podstawie prawnej i w jakim celu szef MSW przekazał Lechowi Wałęsie komplet kompromitujących go dokumentów. Udostępnienie ich w budynku UOP, tak jak to miało miejsce w czerwcu 1992 r., lub ewentualne przesłanie do Belwederu kopii można potraktować jako działania zgodne z obowiązującymi przepisami. Ale przekazanie oryginałów, to już inna sprawa.

Przede wszystkim warto wspomnieć, że akta te były opatrzone klauzulami tajności, a w UOP istniały stosowne zasady obiegu takich dokumentów. Przekazanie niejawnych akt archiwalnych SB dotyczących TW „Bolek” prezydentowi Lechowi Wałęsie z pominięciem wszelkich obowiązujących zasad i procedur, kancelarii tajnych etc. budzi zastrzeżenia. Nie tylko naruszało to obowiązujące reguły prawa, lecz także narażało ważne akta urzędowe na ich bezpowrotne utracenie. Co też niebawem się stało.

Paczka z dokumentami dotyczącymi TW „Bolek” wróciła do MSW 22 września 1992 r. Na pierwszy rzut oka było widać, że dokumenty zostały zdekompletowane. Zniknęły najważniejsze dokumenty dotyczące sprawy: oryginał karty ewidencyjnej Lecha Wałęsy, kopie doniesienia i pokwitowań tego TW, a także inne dokumenty wskazujące, że „Bolkiem” był urzędujący prezydent. W poszczególnych tomach akt, które przywieziono z Gdańska 1 czerwca 1992 r., dokonano czystki. W miejscach, gdzie wcześniej znajdowały się doniesienia „Bolka”, sterczały teraz fragmenty powyrywanych kartek.

Milczanowski przekazał płk. Fonfarze polecenie udokumentowania braków, co zrobiono w postaci stosownych notatek służbowych. Zapewne po interwencji Andrzeja Milczanowskiego w Belwederze następnego dnia, 24 września 1992 r., do MSW dotarła kolejna przesyłka od Lecha Wałęsy. Koperta miała zawierać brakujące dokumenty – jak to eufemistycznie określano w dokumentach urzędowych – „zatrzymane” wcześniej przez prezydenta.

Na drugi dzień po otrzymaniu wspomnianej przesyłki materiały dotyczące Wałęsy zostały zapakowane i zamknięte w kasie pancernej. Teoretycznie wszystko było w porządku. Początkowo prezydent „zatrzymał” część kompromitujących go dokumentów, jednak po interwencji ministra Milczanowskiego zwrócił je w kopercie. Kłopot w tym, że nikt tej koperty nie otworzył. Nie było takiej potrzeby. Kierownictwo MSW zapewne wiedziało, że brakujących dokumentów w kopercie nie ma, a rzekomy zwrot dokumentów przez Wałęsę był prawdopodobnie fikcją.

Doczyszczanie

19 września 1993 r. odbyły się w Polsce wybory parlamentarne. Ich zdecydowanym zwycięzcą były SLD i PSL. Łącznie partie te (171 plus 132) zdobyły 303 mandaty. Dla Lecha Wałęsy, którego dotychczasowa siła w znacznej mierze opierała się na słabości rozdrobnionego parlamentu, groziło to utratą wpływów i kontroli nad UOP i MSW. Zapewne perspektywa utraty stanowiska przez Andrzeja Milczanowskiego spowodowała kolejne ruchy w sprawie dokumentów dotyczących TW „Bolek”, wypożyczonych wcześniej do Belwederu.

28 września 1993 r. po południu Lech Wałęsa zadzwonił do Milczanowskiego, prosząc o ponowne pilne wypożyczenie dotyczących go dokumentów. W notatce służbowej Milczanowski zapisał: „Zaproponowałem dostarczenie dokumentów do Belwederu około godz. 22.00, co Pan Prezydent zaakceptował. Następnie o powyższym powiadomiłem p. Ministra Jerzego Koniecznego. Przed godziną 22.00 razem z P. Ministrem Jerzym Koniecznym udaliśmy się do Belwederu, gdzie Pan Prezydent Lech Wałęsa osobiście od nas przyjął i pokwitował wypożyczenie całości wspomnianych wyżej dokumentów”.

Rzeczywiście, na „Protokole zapakowania i zdeponowania akt” sporządzonym przez Milczanowskiego i Koniecznego 25 września 1992 r. znajduje się odręczna adnotacja: „Wypożyczyłem 28.09.1993 r. L. Wałęsa”.

Prezydent zwrócił dokumentację 24 stycznia 1994 r. Wedle notatki służbowej szefa MSW: „W dniu dzisiejszym, po otrzymaniu dyspozycji Pana Prezydenta Lecha Wałęsy, udałem się w godzinach wieczornych wraz z Szefem UOP p. Ministrem Gromosławem Czempińskim do Belwederu, po odbiór całości dokumentów dotyczących osoby P. Prezydenta L. Wałęsy, a wypożyczonych Mu w dniu 28 września 1993 r. Pan Prezydent Lech Wałęsa przyjął w Belwederze mnie i Pana Ministra Czempińskiego, po czym osobiście przekazał nam paczkę z dokumentami opakowaną w brązowy papier (…) P. Minister Gromosław Czempiński w mojej obecności paczkę z dokumentami opieczętował okrągłą pieczęcią o treści „Szef Urzędu Ochrony Państwa” i włożył do sejfu w swoim gabinecie, celem przechowywania. Andrzej Milczanowski”.

Jaki był sens ponownego wypożyczania przez Wałęsę całej dokumentacji? Otóż funkcjonariusze UOP musieli zorientować się, że za pierwszym razem akta „wyczyszczono” nieudolnie. Po działalności TW „Bolek” musiały pozostać wyraźne ślady, najprawdopodobniej w tomach akt wypożyczonych z Delegatury UOP w Gdańsku. Należy przypuszczać, że ktoś z kierownictwa MSW przekazał do Belwederu informację, iż akta należy „doczyścić”.

Po kilku latach funkcjonariusze badający tę sprawę nie mieli problemów z odtworzeniem prawidłowego przebiegu wypadków: „W paczce zwróconej przez Lecha Wałęsę w dniu 24.01.94 r. brak było nie tylko wspomnianych wcześniej notatek opisujących stwierdzone wcześniej braki, ale także dalszych 74 kart dokumentów dotyczących jego osoby, wytworzonych w b. SB i oznaczonych klauzulami »tajne« i »tajne specjalnego znaczenia«”.

Siemiątkowski: akt nie zwrócono

W lipcu 1996 r. nowy minister spraw wewnętrznych Zbigniew Siemiątkowski zwrócił się do urzędującego od kilku miesięcy prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z prośbą o możliwość zbadania zawartości pakietu przesłanego przez Wałęsę do UOP: „Uprzejmie informuję Pana Prezydenta, iż w Urzędzie Ochrony Państwa znajduje się paczka zawierająca prawdopodobnie dokumenty dotyczące byłego Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Wałęsy, opieczętowana z naniesioną klauzulą: »Bez zgody prezydenta RP nie otwierać«. Z uwagi na konieczność dokonania przeglądu tych materiałów, sprawdzenia ich stanu faktycznego oraz przygotowania do archiwizacji zwracam się do Pana Prezydenta z prośbą o zgodę na otwarcie tej paczki w celu komisyjnego wykonania stosownych czynności”.

Za zezwoleniem Kwaśniewskiego komisja powołana w UOP otworzyła pakiety i dokonała spisu znajdujących się w nich dokumentów. Z dokumentu tego jasno wynikało, że wielu dokumentów wypożyczonych przez prezydenta Wałęsę brakuje: „do chwili obecnej nie zostały zwrócone do UOP następujące materiały przekazane Lechowi Wałęsie wymienione w protokole z dnia 5.06.1992 r.:

1) teczka nr I – zawierająca materiały dot. agenturalnej działalności Lecha Wałęsy,

2) teczka nr II – zawierająca materiały jak wyżej,

3) teczka nr III – zawierająca notatki i doniesienia agenturalne od Lecha Wałęsy,

4) teczka nr IV – zawierająca dokumenty rejestracyjne Lecha Wałęsy (…) teczka nr VI – zawierająca między innymi pokwitowania L. Wałęsy i odbioru wynagrodzenia za działalność agenturalną”. Wedle innego fragmentu sprawozdania komisji: „W tomach archiwalnych brak jest spisów zawartości oraz kart w ilości: w tomie II – 14 kart; w tomie III – 20 kart; w tomie IV – 99 kart; w tomie V – 17 kart; w tomie VI – 27 kart”.

Po otrzymaniu sprawozdania Siemiątkowski pisał do prezydenta Kwaśniewskiego: „nie zostały zwrócone do chwili obecnej m.in. dokumenty dotyczące agenturalnej działalności Lecha Wałęsy, notatki i doniesienia agenturalne od Lecha Wałęsy, jego dokumenty rejestracyjne, pokwitowania Lecha Wałęsy na odbiór wynagrodzenia za działalność agenturalną, analiza sprawy operacyjnego rozpracowania krypt. „Bolek”, ekspertyzy kryminalistyczne i inne, a także materiały dokumentujące przepływ korespondencji między Lechem Wałęsą w okresie sprawowania przez niego funkcji Prezydenta a UOP”.

24 września 1996 r. szef UOP płk Andrzej Kapkowski zwrócił się pisemnie do Lecha Wałęsy o oddanie brakujących akt: „Zwracam się do Pana Prezydenta z prośbą o zwrot dokumentów – jeśli jest Pan w ich posiadaniu – które zostały wytworzone przez b. Służbę Bezpieczeństwa dotyczące Pańskiej działalności w okresie 1970 – 1989. Jak wynika z dotychczasowych ustaleń uprawnione jest przypuszczenie, iż część tej dokumentacji, która była udostępniana Panu w latach 1992 – 1994 przez ministra p. A. Milczanowskiego […] może znajdować się w Pańskim archiwum prywatnym”.Na pismo to Wałęsa nigdy nie odpowiedział.

„Wałęsowicze” w gdańskim UOP

Podobne jak w centrali MSW działania ukierunkowane na zatarcie śladów działalności TW „Bolek” podjęto w Delegaturze UOP w Gdańsku. Pierwszym krokiem było usunięcie płk. Adama Hodysza, który w 1992 r. przekazał Macierewiczowi akta „Bolka” i zapewne nie zgodziłby się na dokonywanie zniszczeń i manipulacji w archiwum. Jego dni były więc policzone.

W pierwszych dniach września 1993 r. w Gdańsku pojawił się płk Gromosław Czempiński, który wręczył Hodyszowi odwołanie. Jego obowiązki przejął protegowany Wałęsy mjr Henryk Żabicki – doświadczony funkcjonariusz SB, były lektor KW PZPR i członek egzekutywy POP gdańskiej SB, a w 1989 r. kandydat na delegata XI Zjazdu PZPR. Jego zastępcą został kpt. Zbigniew Grzegorowski – również były oficer SB.

Obaj w latach 80. byli w zespole zajmującym się inwigilacją Wałęsy. W czasie tzw. transformacji ustrojowej w latach 1989 – 1990 Żabicki i Grzegorowski zaczęli utrzymywać bliskie relacje z przywódcą „Solidarności” jako funkcjonariusze BOR ochraniający Wałęsę. Ze względu na ścisłe kontakty Żabickiego i Grzegorowskiego z prezydentem obu nazywano „wałęsowiczami”. Milczanowski zaprzeczał, jakoby za zmianami personalnymi w gdańskiej Delegaturze stał prezydent, jego słowa publicznie zdezawuował jednak sam Wałęsa.

Od objęcia przez nową (starą) ekipę SB kierownictwa gdańskiej Delegatury UOP pomiędzy mjr. Żabickim i jego ludźmi a naczelnikiem Wydziału Ewidencji i Archiwum por. Krzysztofem Bollinem, który znalazł donosy „Bolka” w 1991 r., rozpoczęła się gra. Bollin starał się zabezpieczać ślady działalności tego agenta, a jego przełożeni mieli przeciwne intencje. Pewnego dnia jeden z członków nowej ekipy zaproponował, żeby Bollin usunął kolejny ślad działalności TW „Bolek”.

Była to notatka datowana na 19 stycznia 1971 r., z której wynikało, że wspomniany tajny współpracownik zidentyfikował dla SB jednego z przywódców rewolty grudniowej w Gdańsku, pracownika stoczni Kazimierza Szołocha. Obawiając się o losy znaleziska, 22 grudnia 1993 r. por. Bollin sporządził notatkę służbową dokumentującą fakt istnienia takiego dokumentu i jej kopię wysłał do centrali w Warszawie. Najprawdopodobniej na drugi dzień został odwołany. Jego stanowisko zajął bardziej związany z nowym kierownictwem, także były funkcjonariusz SB Stanisław Rybiński. Zmiany w gdańskiej Delegaturze UOP zrobiły swoje. Wkrótce notatka z 1971 r. dotycząca okoliczności rozpoznania Kazimierza Szołocha została usunięta, a na jej miejsce podrzucono inny dokument.

Hodysz kontra Żabicki

W początkach 1996 r. nowy szef UOP Zbigniew Siemiątkowski z SLD dokonał zmiany na stanowisku szefa Delegatury UOP w Gdańsku. Dotychczasowego szefa mjr. Henryka Żabickiego zastąpił ppłk Adam Hodysz. Najprawdopodobniej miał on informacje na temat tego, co działo się za poprzedniego kierownictwa, toteż zaczął dokładnie sprawdzać, co stało się z dokumentami dotyczącymi Wałęsy.

Szybko ustalono, że z archiwum usunięto kopię korespondencji wysłanej w czerwcu 1992 r. ministrowi Macierewiczowi. W ten sposób zaginął ostatni komplet około 80 stron znanych wówczas donosów TW „Bolek”. Trzej członkowie byłego już kierownictwa Delegatury: Żabicki, Grzegorowski i Rybiński wszystkiego się wypierali lub ze względu na „kłopoty zdrowotne” nie byli w stanie złożyć wyjaśnień. Doniesienie w sprawie zaginięcia akt kompromitujących Lecha Wałęsę i udziału w niej trzech funkcjonariuszy UOP skierowano do prokuratury w 1997 r.

Wówczas do kontrataku przystąpił były szef Delegatury mjr Żabicki. Zaczął przedstawiać się jako „ofiara machinacji Hodysza i Bollina”. Twierdził, że w archiwum były tylko komunikaty z obserwacji Wałęsy, a nigdy nie było w niej raportów TW „Bolek”. Te miały zostać sfałszowane przez por. Bollina i ppłk. Hodysza, o czym Żabicki poinformował prokuraturę: „stwierdzam, iż Pan Krzysztof Bollin przy wydatnym wsparciu Pana Adama Hodysza manipulując skompilowanymi i nielegalnie wytworzonymi materiałami archiwalnymi, z zemsty podjął działania zmierzające do politycznego kompromitowania b. Prezydenta Lecha Wałęsy”.

Działania Żabickiego wsparł były prezydent. Wedle doniesień prasy: „Lech Wałęsa poprosił (…) Hannę Suchocką, minister sprawiedliwości, o szczególny nadzór na śledztwem w sprawie zniknięcia tzw. teczki »Bolka«. Byłego Prezydenta zaniepokoiły informacje w prasie mówiące, jego zdaniem, o kolejnej prowokacji – fałszowaniu dokumentów w delegaturze Urzędu Ochrony Państwa w Gdańsku. Do pisma do minister Suchockiej były prezydent dołączył artykuły z »Głosu Wybrzeża« i »Gazety Wyborczej«. Dotyczą one doniesienia do prokuratury złożonego przez ppłk. Henryka Żabickiego, byłego szefa Delegatury UOP w Gdańsku, przeciwko swojemu następcy płk. Adamowi Hodyszowi”.

Ostatecznie tylko mjr. Grzegorowskiemu udało się postawić zarzuty prokuratorskie. Mógł on jednak liczyć na pomoc kolegów z SB. Były szef UOP Gromosław Czempiński, uczestnik operacji „wyprowadzania” akt TW „Bolek” w Warszawie, wsparł Grzegorowskiego obciążając płk. Adama Hodysza. Proces sądowy przeciwko Grzegorowskiemu przypomina farsę. Trwa już dziesięć lat i jego końca nie widać.

Ślady po „Bolku”

Dokumenty dotyczące lustracji z 1992 r. nie były jedynymi, które zaginęły w gdańskiej Delegaturze UOP w latach 90. Z dziennika rejestracyjnego byłego Wydziału „C” KW MO Gdańsk wyrwano kartę z numerami od 12514 do 12565. Na powyższej stronie, pod numerem 12535 rejestrowany był jako TW „Bolek” Lech Wałęsa. Kolejny brak w archiwaliach stwierdzili autorzy niniejszego artykułu w czasie kwerendy w 2007 r. Chodzi o dokumentację w sprawie Lecha Wałęsy znajdującą się w aktach sprawy krypt. „Gotowość”, dotyczącej akcji internowania członków NSZZ „Solidarność” z województwa gdańskiego. Usunięto z niej „Arkusz ewidencyjny osoby podlegającej internowaniu”, który zapewne też zawierał informacje o kompromitującej przeszłości Wałęsy. Dziś dysponujemy jedynie kopią tego dokumentu, podobnie jak w wypadku kilku innych dokumentów „wyprowadzonych” w czasach prezydentury Wałęsy z archiwum UOP.

W miejsce usuwanych dokumentów podrzucano inne, których nigdy tam nie było. W tomie XXII akt sprawy kryptonim „Jesień 70” znajduje się notatka następującej treści: „Gdańsk, 16.02.1971 r. TAJNE. Notatka służbowa z dn. 16.02.1971. W dniu 16.02.1971 ob. Lech Wałęsa nie podjął współpracy jako TW. kpt. E. Graczyk. Propozycja. W związku z odmową współpracy proponuję dalszą kontrolę jego działalności na W-4 poprzez TW KLIN. kpt. E. Graczyk”.

Dokument ten miał potwierdzać, że Wałęsa nigdy nie podjął współpracy z SB. Kłopot w tym, że analiza treści dokumentu oraz jego oględziny zewnętrzne w jednej kwestii nie pozostawiają wątpliwości: dokument podrzucono w latach 90. i wszystko wskazuje na to, że jest falsyfikatem. Jednak Lech Wałęsa posługuje się nim na każdym kroku. Zamieścił go na swojej stronie internetowej i opublikował w książce „Moja III RP”.

To nie koniec. W miejsce ukradzionych doniesień TW „Bolek” podrzucono inne dokumenty dotyczące Lecha Wałęsy. Jest to kserokopia analizy SOR „Bolek” sporządzona 20 kwietnia 1982 r. przez inspektora Wydziału III Departamentu V MSW ppor. Adama Żaczka (pod kryptonimem „Bolek” Wałęsa był rozpracowywany w latach 1976 – 1989, czego nie można mylić z pseudonimem TW „Bolek” z lat 1970 – 1976). Ponieważ dotyczyła ona okresu, w którym Wałęsa był rozpracowywany przez SB i sporządzono ją na potrzeby śledztwa, nie zawierała ona żadnych informacji o jego wcześniejszych kontaktach z SB. Sęk w tym, że analiza ta nie jest w sprawie dokumentem nowym. Jej oryginał zniknął wraz z innymi dokumentami dotyczącymi Wałęsy w czasie „wypożyczania” ówczesnemu prezydentowi jego akt w Warszawie. Trudno o bardziej jaskrawy dowód na to, kto był inicjatorem i zleceniodawcą machinacji dokonywanych w archiwach UOP.

Co ciekawe, Lech Wałęsa twierdzi, że nie tylko nie zabrał akt TW „Bolek”, lecz nigdy ich nie czytał. W rozmowie z Agnieszką Kublik w „Gazecie Wyborczej”, można przeczytać interesującą wymianę zdań: „Czy jako prezydent prosił Pan Urząd Ochrony Państwa o teczkę »Bolka«? [LW:] Nic takiego nie było. [AK:] Nie kusiło nigdy Pana, by zajrzeć do swojej teczki? [LW:] – Pani Agniesiu – już Pani zapytała, ja odpowiedziałem. [AK:] Nie miał Pan nigdy tej teczki w ręku? – [LW:] Nie, oczywiście, że nie miałem”.

Jednak w świetle zachowanych dokumentów nie ma większych wątpliwości, że były prezydent mija się z prawdą. Nie tylko czytał dokumenty na swój temat, lecz doprowadził do ich „wyprowadzenia” z archiwum UOP. Zresztą dotyczy to nie tylko akt TW „Bolek”, lecz także dokumentacji kilku czołowych działaczy gdańskiej opozycji, na przykład Jacka Merkla, Bogdana Borusewicza, Bogdana Lisa i obecnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego.Dziś były prezydent twierdzi, że dokumenty dotyczące jego współpracy z SB zostały sfabrykowane. Jeżeli tak, to dlaczego, zamiast dążyć do wyjaśnienia sprawy, z taką konsekwencją usuwał wszystkie ślady działalności TW „Bolek”?

Autorzy są historykami Instytutu Pamięci Narodowej

Źródło : Rzeczpospolita


Wałęsa – surfer na falach historii

Piotr Semka 26-06-2008

Gdy fale wolnościowych zrywów unosiły Wałęsę w górę, epizod „Bolka” bladł. Gdy fala opadała, niedobra przeszłość ciążyła mu jak kula u nogi – pisze Piotr Semka

Spór o książkę Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa” zdaje się powoli wyczerpywać swoje możliwości. Obóz obrońców Lecha Wałęsy przeciwstawia usystematyzowanym faktom czystą wiarę w lidera „Solidarności”. A z wiarą niełatwo się dyskutuje. Na dodatek przeciw autorom książki o „Bolku” wytoczono wszelkie możliwe armaty, z kłamstwami na temat ich życiorysów włącznie.

Składać deklaracje wiary w Wałęsę jest łatwo. Trudniej znaleźć chętnych do wytknięcia badaczom z IPN uchybień. Historycy w większości uchylają się od recenzowania książki. W tej sytuacji najchętniej wypowiadają się politycy i publicyści oraz niektórzy biskupi, którzy, krytykując historyków, podkreślają, że książką się brzydzą i czytać jej nie zamierzają. Sam Wałęsa przyjął wygodną dla siebie rolę ofiary nagonki.Mam nadzieję, że gdy minie polityczna wrzawa, będziemy mogli wrócić do zasadniczego pytania: jak pogodzić fakty przedstawione w pracy Cenckiewicza i Gontarczyka z utrwalonym wizerunkiem historycznego przywódcy „Solidarności”?

Gwiezdny czas

Jeśli dziś historia byłego stoczniowca wywołuje taki szok, to jest to tylko miara lukrowania jego portretu od 1995 roku. W mediach dyskusja o „Bolku” najczęściej ilustrowana jest archiwalnymi zdjęciami z Sierpnia: na ukwieconej bramie stoczni młody Lech Wałęsa z mikrofonem. Ale te zdjęcia z najważniejszych chwil w życia Wałęsy przysłaniają długie 38 lat – w ciągu których są dni chwały, ale i kompromitujące upadki.

Dobrze rozumiem to sięganie po migawki z „gwiezdnego czasu”. Ja też chciałabym pamiętać Wałęsę takim, jakiego widziałem w Gdańsku jako zaaferowany „Solidarnością” nastolatek. Dowcipny i łatwo zyskujący posłuch robotnik zachwycał świeżością. Był prawdziwym liderem symbolizującym nową epokę. Odważnie rzucał wyzwanie Kremlowi. Ale trwanie w tamtym zachwycie nie czyni nas mądrzejszymi.

Próba wyjaśnienia, jak pogromca komunizmu mógł żyć z tajemnicą „Bolka”, nie jest łatwa. Wyobraźnia z trudem poddaje się tworzeniu portretu psychologicznego człowieka, który z taką samą łatwością kłamie, jak i wypowiada zdania godne największego patrioty. Który szczerze wierzy w swoją wielkość, jak i mataczy, zaklinając się na największe świętości. Który raz jest tak polski jak postacie z płócien Matejki, a chwilę potem tak mały jak drobny kupczyk. Jak skleić z tych różnych cech jednego człowieka? Nie jest to łatwe, ale my, publicyści, powinniśmy próbować. Przynajmniej tego mogą oczekiwać od nas ludzie. Trzy lata temu z okazji 25. rocznicy Sierpnia próbowałem rozwikłać fenomen Wałęsy. W tekście pisanym dla tygodnika „Ozon” zaproponowałem metaforę surfera na falach historii. Zręcznego, mimo kuli przykutej do jego nogi. Kuli w postaci podpisania współpracy z SB po strajku w grudniu 1970 r. Ta kula zawsze Wałęsie ciążyła, a czasem skłaniała do mało chlubnych zachowań. Z kolei dobre cechy jego charakteru i fale wolnościowych zrywów będą ułatwiać mu czynienie rzeczy godnych i zbliżających Polskę do wolności. Tę kulę dał sobie Wałęsa przykuć wskutek słabości charakteru, gdy miał 27 lat, i dziś, gdy dobiega wieku 65 lat, wciąż nie potrafi się od niej uwolnić.

Przykucie kuli

Po przeczytaniu książki Cenckiewicza i Gontarczyka wracam do metafory surfera, bo nie znajduję lepszej, by opisać perypetie elektryka z Gdańska.

Z książki badaczy IPN wynika, że współpraca Wałęsy z SB nie była krótkim epizodem. Trwała trzy lata i była wynagradzana pieniędzmi. To zwiększa naszą wiedzę o tym, jak groźną bronią – potencjalnie – dysponowała władza.

Jeśli posłużyć się metaforą z surferem – Wałęsa po raz pierwszy wskoczył na wolnościową falę w grudniu 1970, ale po paru dniach przykuto mu do nogi kulę donosicielstwa. Jakoś godził donosy z odważnymi wystąpieniami na zebraniach rady zakładowej. Może uważał, że w ten sposób odkupuje grzechy? Może odreagowywał upokorzenie bycia wtyczką?

W końcu ze współpracy się wygrzebał, choć zawdzięcza to także uspokojeniu nastrojów w czasie wczesnego Gierka (1972 – 1975). Przystępując w 1978 roku do Wolnych Związków Zawodowych, Wałęsa chciał odpłacić się władzy za klęskę Grudnia ,70. Zamknięciem tamtej niedobrej epoki „Bolka” mogło być przyznanie się przed kolegami z WZZ.

Wskakując na wolnościową falę, Wałęsa z pewnością pokazuje odwagę, bo fala ta jest jeszcze dosyć słaba. Co prawda jest już po protestach w Radomiu i Ursusie, ale opozycja wciąż jest krucha. Kula mu nie ciąży, bo równoważy ją determinacja, a być może i pewien brak wyobraźni.

Choć i na ten dobry okres pada cień. Chodzi o raport SB z rozmowy Wałęsy z esbekami w Elektromontażu w 1978 roku. Oficerowie bezpieki zostają poinformowani, że nie ma powrotu do dawnej współpracy. Ale w słowach Wałęsy wyczuwają ton, który skłania ich do wyrażenia przekonania, iż jest jakaś szansa na powrót do rozmów. Na sekundę wśród szumu fali kula znów zabrzęczała cichutko.

Skrzydła dla Lecha

W sierpniu 1980 r. Lechu przyłącza się najpierw do strajku ekonomiczno-solidarnościowego. Po paru dniach, wskutek nacisku strajkujących spoza stoczni i determinacji Anny Walentynowicz, staje na czele protestu o charakterze politycznym. Przypuszczalnie SB straszy Wałęsę, że zostanie ukarany przez nagłośnienie dawnej współpracy. On jednak czuje swym niepowtarzalnym instynktem, że strajk to żywioł tworzący nową polityczną jakość. Że wieje wiatr historii i on wraz ze stoczniowcami dostaje politycznych skrzydeł.

W sierpniu 1980 roku sam wystawałem przed stoczniową bramą i widziałem na własne oczy narodziny Wałęsy jako lidera na wielką skalę. Wtedy też słuchałem transmitowanych przez megafony negocjacji MKS z Wałęsa i Andrzejem Gwiazdą na czele z kolejnymi delegacjami rządowymi. Gdy po wielu latach oglądałem film dokumentalny z tamtych rozmów – wrażenie pozostało takie samo.

Wałęsa był idealnym materiałem na przywódcę, doskonale uzupełniał się z Gwiazdą i potrafił wykorzystać pięć minut, jakie dała mu Opatrzność, najlepiej, jak było można.

Czy wtedy mógł się nie bać akt „Bolka”? Wygrany strajk sierpniowy musiał spowodować, że jego teczka trafiła na najważniejsze biurka na Kremlu i w KC PZPR. Wałęsa – znów być może instynktownie – zdawał się o tym nie myśleć. Początkowo wierzył w deklaracje ministra Mieczysława Jagielskiego, że „nie ma zwyciężonych i zwycięzców, bo wygraliśmy wszyscy”. A skoro władza odcięła się od starych błędów, to sprawa „Bolka” miała zostać zamknięta.

Wybór Wachowskiego

Ale Wałęsa mógł też przestać się bać swojej teczki z innego powodu. Jak zręczny surfer zdał sobie sprawę, że fala historii wyniosła go na tyle wysoko, iż kula dawnych błędów stała się lżejsza. Wyobrażam sobie, jak tuż po strajku rzuca w twarz jakimś esbeckim emisariuszom: „Kto wam teraz uwierzy, że byłem »Bolkiem«”?

Wałęsa staje się bohaterem 10-milionowego ruchu i może rozmawiać z esbekami z pozycji siły. Jego ambicja i wiara w siebie równoważy sprawność komunistów. Na niespodziewanej fali sukcesu „Solidarności” Służba Bezpieczeństwa i jej dysponenci zaczynają rozumieć, że nikt nie uwierzy w ich kompromitujące materiały.

Ale trudno zakładać, by władze zrezygnowały z tak mocnej karty. Esbecy postanowili raczej poczekać na właściwy moment. Ten zaś nadszedł kilka miesięcy później, gdy Wałęsa stanął do rywalizacji z Gwiazdą o przywództwo w związku. Niegdysiejsi koledzy, a ówcześni rywale, zaczęli wypominać mu jego wyznania o chwilach słabości po Grudniu ,70. Kula „Bolka” zaczęła na nowo nieznośnie mu ciążyć.

Czy SB zdobyła pole groźbą upublicznienia akt „Bolka”? To prawdopodobne, a do myślenia daje wybór przez Wałęsę na swojego sekretarza podejrzanej postaci – Mieczysława Wachowskiego. Ale też zaznaczmy od razu, że zwolennicy Gwiazdy czy Jana Rulewskiego nie wynosili na zewnątrz oskarżeń o uwikłanie Wałęsy. Skłóceni co do taktyki związkowcy czuli się jak w oblężonej przez władze PRL twierdzy, nawet jeśli w sztabie toczyła się zacięta rywalizacja.

Zaznaczmy wyraźnie – wyrafinowani gracze z SB nie musieli posuwać się do próby obrócenia Wałęsy w posłuszne narzędzie. Bardziej prawdopodobna wydaje się hipoteza stworzenia nieformalnego kanału komunikacji z Wałęsą, używanego do wysyłania pogróżek lub „konstruktywnych propozycji”.

Kto uwierzy, że współpracował

Wściekając się na „wąsatą małpę” (jak nazywał w 1981 roku lidera „Solidarności” Jerzy Urban), szefowie PZPR zadawali sobie pytanie, czy ktoś inny na czele związku nie byłby gorszy. Jak wynika z akt IPN, raporty SB odzwierciedlają troskę, by „przewidywalny” Wałęsa wygrał z rywalami wybory na szefa związku podczas I Zjazdu „Solidarności” jesienią 1981 r. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że Wałęsa zdał egzamin w czasie „karnawału »Solidarności«” i po 13 grudnia 1981 r.

Nikt z jego rywali nie miał tyle charyzmy, aby utrzymać jedność związku. Wałęsa odrzucił próby nakłonienia go do tworzenia posłusznej władzom pseudo-”Solidarności”. Nie uległ sugestiom, by odwrócić się plecami do podziemnych struktur związku. Po raz kolejny otrzymał ogromny kapitał zaufania od Polaków. Ponownie mógł się czuć jak surfer na fali historii. Wielu ludzi skupiło się wokół niego w oporze przeciw władzy. Dla wolnego świata był bohaterem rzucającym wyzwanie sowieckiemu imperium.

Władze, wściekłe na Wałęsę, próbowały go skompromitować. W reżimowej TVP pojawiło się nagranie z jego rzekomej rozmowy z bratem. Ekipa Wojciecha Jaruzelskiego próbowała storpedować nominację Wałęsy do Pokojowej Nagrody Nobla. Do Oslo zostały wysyłane sfałszowane dokumenty mające stworzyć wrażenie, że współpraca Wałęsy z SB wykraczała poza początek lat 70. Ale bazą tej falsyfikacji były autentyczne papiery „Bolka”.

Wałęsa znowu jest jednak na fali. Mógł więc szydzić z esbeków: „Kto wam uwierzy, że kiedyś z wami współpracowałem?”.

W książce „SB a Lech Wałęsa” cytowana jest rozmowa Mieczysława Rakowskiego, wicepremiera w latach stanu wojennego, z pułkownikiem SB. Esbek pytany przez Rakowskiego, dlaczego nie wykorzystuje się faktu dawnej agenturalności Wałęsy, tłumaczy, że sięgnąć po to można tylko w ostateczności.

Upadek komunizmu sprawia, że fala niesie Wałęsę coraz wyżej.

Teczka Tymińskiego

W 1988 roku cała Polska ogląda, jak w studiu TVP ośmiesza szefa komunistycznych związków zawodowych Alfreda Miodowicza. Co się dzieje potem? Wałęsa doprowadza „Solidarność” do Okrągłego Stołu. Z tego okresu nie zachowały się żadne akta SB. Trudno więc orzec, w jakim stopniu zaszłości sprzed lat wpływają na jego ówczesne wybory.

W 1990 roku Wałęsa sięga po prezydenturę. Znów jest na fali, ale w II turze wyłania się nieoczekiwany rywal – Stanisław Tymiński. Czy czarna teczka Tymińskiego była symbolem kolejnego szantażu wobec Wałęsy?Poruszamy się wśród hipotez. Tym, których ich stawianie oburza, warto jednak zadać pytanie, jak inaczej wyjaśnić liczne wybory Wałęsy, które pchały go w polityczny ślepy zaułek. Przypomnijmy sobie powrót Mieczysława Wachowskiego czy koncesje dla byłych esbeków: nominacje dla generałów Gromosława Czempińskiego, Henryka Jasika czy Wiktora Fonfary.Pomoc Czempińskiego w dostępie Wałęsy do materiałów na swój temat pokazuje, jak wygodni byli ludzie peerelowskich służb. Nie pytali o procedury, byli użyteczni i sprawni. Książka Cenckiewicza i Gontarczyka pokazuje, jak Wałęsa z lubością promował esbeków, którzy go inwigilowali, a jak niszczony był pomagający opozycji w latach 80. oficer SB Adam Hodysz. Jest jeszcze zadziwiająca obojętność Wałęsy na los weteranów Grudnia ,70 czy wręcz niechęć do tych, którzy pamiętali go z tamtego okresu (np. Henryk Lenarciak), czy też zastanawiająca wrogość wobec Ryszarda Kuklińskiego.

Kult jednostki

Dlaczego świeżo upieczony prezydent nie wyznał grzechu z 1970 roku tuż po swoim wyborze? Nie wiem. To zaś powodowało, że kula ciążyła mu coraz bardziej. Do tego zabrakło fali, która niosła go między 1980 a 1989 r.W imię fałszywie rozumianej troski o swe dobre imię doprowadził do sparaliżowania lustracji w czerwcu 1992 r. Zamiast wyjaśnienia sprawy, wybrał łamiące prawo samodzielne czyszczenie swojej teczki – kolejny wstydliwy epizod. Historia surowo ukarała Lecha Wałęsę. To właśnie głosów ludzi „Solidarności” zabrakło mu w 1995 r., by wygrać z Aleksandrem Kwaśniewskim.

Po 1995 roku Wałęsa zawiera pokój ze środowiskiem Unii Wolności, a potem Platformy Obywatelskiej. Dzięki temu uzyskuje parasol Adama Michnika nad swoim dobrym imieniem. Teraz niesie go fala antylustracyjna, a potem fala konfliktu między III RP a IV RP.

Coraz częściej dziennikarze pozwalają mu mówić: „To ja stworzyłem »Solidarność«”. Im bardziej bezkrytycznie przyjmowana bywa chełpliwa wersja solidarnościowego „kultu jednostki”, tym częściej zapomina się o roli 10 milionów Polaków tworzących ruch „Solidarności”. A przecież to oni rozbujali falę, na której – niejednokrotnie mądrze – surfował Lech Wałęsa.

Zerwać z tabu

Możemy w kółko przywoływać obraz wspaniałego Lecha z sierpnia 1980, ale oznacza to zamknięcie oczu na jego rolę w budowaniu nowej Rzeczypospolitej po 1989 r. A bez surowej oceny pierwszych pięciu lat III RP, na które jako prezydent miał ogromny wpływ, nie zrozumiemy, jak doszło do dominującej pozycji postkomunistów.

Dlatego dyskusje o przeszłości Wałęsy to nie małostkowy spór o ponury epizod z zamierzchłej przeszłości, ale próba wyjaśnienia wielu jego decyzji. W grze o swój historyczny wizerunek Wałęsa i tak jest na wygranej pozycji. W pamięci świata pozostanie jako wielki zwycięzca w walce z komunizmem. Także większość Polaków woli zachować pamięć o Lechu z lat jego wysokiego lotu. Jednak lansowanie badawczego tabu to droga do banalizacji dyskusji nad historią ostatniego ćwierćwiecza. Co więcej, gdyby mniej rygorystycznie stosowano wobec Wałęsy swoistą taryfę ulgową, może powstrzymywałoby go to od wielu głupstw podważających jego autorytet.

Publicysta Krzysztof Kłopotowski niedawno mądrze napisał: „Książka Cenckiewicza i Gontarczyka jest pierwszą próbą sprowadzenia Wałęsy do rzeczywistości, nie odbierając mu zasług. Wałęsa swoje nagrody już odebrał w obfitości, jaka zdarza się raz na stulecia. A teraz pora zbadać, w jakiej mierze na to wszystko zasłużył pracą i – jak kiedyś się mówiło – cnotą obywatelską”.

Źródło : Rzeczpospolita



Kto bruka narodową pamięć

30 czerwca 2008 autor rp

W nagonce na autorów książki o Wałęsie, która okazała się nagonką na IPN, najcięższym oskarżeniem jest brukanie pamięci narodowej. Pokazując epizod współpracy lidera “Solidarności” z SB, niszczymy podobno jego wizerunek, a tym samym obraz tego niezwykłego ruchu. Wcześniej podobne oskarżenia posypały się na głowy historyków, którzy analizowali prawdopodobieństwo namierzenia ukrywającego się Zbigniewa Bujaka przez Służbę Bezpieczeństwa. SB bowiem z jakichś powodów - pewnie po to, aby śledzić jego poczynania - wstrzymała aresztowanie Bujaka.

Dyrygenci chóru medialnego, który zagłuszyć ma jakąkolwiek refleksję, wołają, że przyjęcie takich hipotez musi prowadzić do wniosku, iż to komunistyczne służby sterowały antykomunistycznym ruchem oporu. Interpretacja taka jest nie tylko nonsensem. W rzeczywistości prowadzić musi do przyjęcia absurdalnych hipotez, przeciwko którym jakoby jest zwrócona.

PRL był państwem policyjnym. Jego służby usiłowały kontrolować wszelkie inicjatywy społeczne. Próbowały wnikać w głąb struktur opozycji, aby je zniszczyć. Wyobrażenie, że nie udało się im zwerbować żadnych agentów ani odnieść żadnych sukcesów, jest po prostu śmieszne. W policyjnym państwie policja jest najważniejszym instrumentem sprawowania władzy. Pisanie historii z pominięciem jej roli jest niemożliwe, a taką historię usiłowano nam serwować w III RP. Jeśli przyjmiemy, że odnotowanie jakichkolwiek sukcesów w działaniach SB przeciwko opozycji jest tej opozycji dezawuowaniem, to tym samym musimy ją wbrew zdrowemu rozsądkowi dezawuować. Jeśli uznamy, że udane próby wniknięcia SB w struktury “Solidarności” kompromitują ten wielomilionowy ruch, to sami ogłaszamy jego kompromitację.

Wielkość “Solidarności” polega na tym, że odniosła zwycięstwo pomimo wszystkich środków totalitarnego państwa zmobilizowanych przeciw niej i działań w nią wymierzonych, z których wiele przynieść musiało władzy doraźne sukcesy. Najbardziej pamięci “Solidarności” szkodzą ci, którzy usiłują cenzurować jej dzieje. Ta historia potrafi się sama obronić.

Bronisław Wildstein
http://blog.rp.pl/wildstein


W sprawie Wałęsy nie chodzi o Wałęsę

13 czerwca 2008 autor rp

Lista podpisów pod protestem przeciw wydaniu książki o Lechu Wałęsie może zadziwić. Prawie wszyscy jego sygnatariusze swojego czasu nie zostawiali na Wałęsie suchej nitki. Ci, którzy dziś protestują przeciw szarganiu imienia “największego Polaka” i uznają za skandal analizowanie jego życiorysu, gdyż jedyne zachowanie, jakie mu winniśmy, to nieustające dziękczynienie, a jedyna pozycja wobec niego, jaką można przyjąć, to na kolanach, otóż ci sami ludzie w latach 90. odsądzali lidera “Solidarności” od czci i wiary. Czy przeżyli więc zbiorowe nawrócenie, którego misterium nie chcą się z nami podzielić, czy raczej w sprawie Wałęsy nie o Wałęsę tak naprawdę chodzi?

Wszystko wskazuje raczej na to drugie. Niedawno sprawę nazwał bezpośrednio publicysta “Wyborczej” Marek Beylin, wzywając przy jej okazji do likwidacji IPN. Sprawa Wałęsy jest pretekstem do ataku na IPN. Chodzi więc o zablokowanie naszej wiedzy o najnowszej historii Polski. Ta wiedza ma być znowu kontrolowana przez grupę autorytetów w myśl orwellowskiej zasady, że “kto panuje nad przeszłością, panuje nad przyszłością”.

Stanem idealnym dla autorytetów III RP jest początek roku 1990, gdy do zamkniętych przed obywatelami archiwów SB ówczesny minister Krzysztof Kozłowski wpuścił trzech historyków, w tym Adama Michnika, który zawodu tego wówczas jednak nie wykonywał, aby przez kilka miesięcy sprawdzali oni ich zawartość. W efekcie redaktor “Wyborczej” stwierdził, że wiedza tam ukryta może nam zaszkodzić i dlatego do archiwów nie powinniśmy mieć dostępu.

Organizatorzy “kampanii nienawiści” przeciw IPN i autorom książki o Wałęsie, której nawet nie znają, dobrze wiedzą, że pokazanie trudnej prawdy o liderze naszej najnowszej historii naruszy tabu. Trudno będzie później blokować i potępiać publikacje dotyczące innych znaczących postaci naszej najnowszej historii, nawet jeśli będą one naruszały środowiskowe mitologie. Dlatego za wszelką cenę usiłują zdezawuować ją już przed wydaniem, a jeśli to się uda, zniszczyć IPN.

Bronisław Wildstein
http://blog.rp.pl/wildstein/




Jak czołowy publicysta "Gazety Wyborczej" - lider Michnika w "kampanii nienawiści" przeciw lustracji - Lesław Maleszka - zdradzał swoich przyjaciół

TVN24.pl

Bronisław Wildstein, Lesław Maleszka, Stanisław Pyjas - splecione życiorysy tych postaci jak w soczewce odbijają dramatyczne losy naszego kraju. TVN pokaże wieczorem dokument "Trzech kumpli" - wstrząsający film o śmierci Stanisława Pyjasa i życiu z piętnem zdrajcy.

Dokument Ewy Stankiewicz i Anny Ferens to opowieść o bezdusznym, komunistycznym systemie. Tyle, że ta bezimienna machina przybiera w filmie twarze konkretnych osób.

Bronisław Wildstein, Lesław Maleszka, Stanisław Pyjas zaprzyjaźnili się w latach 70. Młodzi, inteligentni, indywidualiści, o silnej osobowości. Razem studiowali, razem waletowali w akademikach, razem się bawili, razem działali w opozycji. Ale ich losy potoczyły się zupełnie inaczej. Jeden z nich został zamordowany, drugi okazał się zdrajcą, a trzeci walczy o prawdę.

Śmierć Pyjasa

Ostatni donos TW Ketmana na swego przyjaciela Pyjasa był w dniu 6 maja 1977 (KO). Stanisława Pyjasa znaleziono 7 maja 1977 roku przy ul. Szewskiej w centrum Krakowa. Z początku sprawą jego śmierci zajęła się krakowska sekcja zabójstw Milicji Obywatelskiej. Potem jednak przejęła ją Służba Bezpieczeństwa, a prokuratura przedstawiła własną wersję śmierci: pijany student spadł ze schodów, solidnie się potłukł i zmarł przez uduszenie własną krwią.

Medyczną ekspertyzę o przyczynach zgonu Pyjasa napisał dla SB Zdzisław Marek. Dotarły do niego autorki filmu "Trzech kumpli". - Czy pana ekspertyza posłużyła do tego, żeby umorzyć śledztwo ws. Pyjasa, żeby udowodnić, że on po prostu spadł ze schodów? - pytały. - Pani ma głęboko pokręconą głowę. Jest prawda, sama prawda, i gówno prawda. To, co pani mówi, to jest właśnie gówno prawda - denerwuje się Marek.

Śledztwo w następnych trzech dekadach było wznawiane kilkakrotnie. Prowadzący tę sprawę przez szereg lat prokurator Krzysztof Urbaniak uważa, że "funkcjonariusze SB co najmniej inspirowali zabójstwo Pyjasa i, że był to mord polityczny". Przed dwoma miesiącami Urbaniak zapowiedział wznowienie śledztwa przez Instytut Pamięci Narodowej.

Zdradzona przyjaźń

Początek filmu to opowieść przyjaźni trójki studentów. Szybko okazuje się jednak, że jeden z nich zdradził. Ewa Stankiewicz i Anna Ferens krok po kroku rekonstruują, w jakich okolicznościach Lesław Maleszka nawiązał współpracę z SB. Konfrontują jego wypowiedzi z ocenami prowadzących go esbeków oraz komentarzami dawnych opozycjonistów, w tym Bronisława Wildsteina. Ten ostatni o agenturalnej przeszłości kolegi dowiedział się siedem lat temu.

Latem 2001 roku "Tygodnik Powszechny" wydrukował obszerne fragmenty pracy magisterskiej pewnego esbeka. Dotyczyła ona agenturalnego rozpracowania Studenckiego Komitetu Solidarności, czyli organizacji, w której Wildstein i Maleszka aktywnie działali. Okazało się, że najcenniejsze informacje przekazywał SB jeden ze studentów - agent o pseudonimie "Ketman". Byli opozycjoniści nie mieli wątpliwości: rozpracowywał ich Maleszka.

Wildstein wspomina rozmowę z dawnym kumplem. - Zadzwoniłem do niego i powiedziałem mu: "Wiem, kim jest Ketman. Czy chcesz o tym porozmawiać?". A on lekkim głosem - ot tak - odpowiedział: Tak, to wpadnę do ciebie.

Ostatecznie spotkali się w knajpie na pl. na Rozdrożu. Maleszka miał wtedy powiedzieć, że swoją współpracę z SB zerwał w 1980 roku. Ale szybko okazało się, że donosił aż do upadku komunizmu. Przyjaciele proponowali mu, by publicznie wyznał swoje grzechy. Nie zrobił tego.

Zniewolony umysł Maleszki

Do 2001 roku Lesław Maleszka miał nieskazitelną etykietkę opozycyjnego działacza i był jednym z głównych publicystów "Gazety Wyborczej". W swoich artykułach ostro atakował ideę lustracji. Wildstein i inni uznali, że prawda o jego przeszłości musi ujrzeć światło dzienne. Napisali list otwarty, który rozesłali do redakcji gazet. "Wyborcza" odmówiła jego publikacji. 6 listopada 2001 roku list ukazał się na łamach "Rzeczpospolitej", wywołując burzę. 13 listopada w "Gazecie Wyborczej" tekstem "Byłem Ketmanem" Maleszka wyznał, że był tajnym współpracownikiem bezpieki.

      Ten tekst powinienem był napisać najpóźniej w roku 1990. Piszę go dziś, w 25 lat po podjęciu decyzji, która wyrządziła ogromną krzywdę wielu moim przyjaciołom i w jakiejś mierze zrujnowała również moje życie. Nazywam się Lesław Maleszka. To ja byłem "Ketmanem", tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa.      
Fragment tekstu "Byłem Ketmanem"

- Kazali mi wybrać sobie pseudonim. Przypomniał mi się Ketman ze "Zniewolonego umysłu" Czesława Miłosza. Człowiek dwóch religii, który ukrywa swe prawdziwe poglądy, udając osobę lojalną wobec opresywnej władzy. Wydawało mi się, że taka gra będzie możliwa. Wtedy nie przyszło mi do głowy, że Ketman musi się pogrążyć w wewnętrznym kłamstwie, które w końcu przenika całą jego istotę. Że jest to droga w ślepy zaułek - tłumaczył Maleszka.


Esbecy wspominają, że był bardzo dobrym i zaangażowanym agentem. - W sensie jakościowym starczał nam za kilku innych źródeł informacji - opowiada Józef Bober, były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. A Marek Szmigielski - oficer prowadzący Maleszki - nie ukrywa, że był on jego najlepszym agentem: - Miał świetny zmysł obserwacji, umiał przelewać myśli na papier, był znakomitym psychologiem - przekonuje.

Wpływał na linię "Wyborczej"?

Po ujawnieniu agenturalnej przeszłości Maleszki, szefostwo "Wyborczej" nie zerwało z nim współpracy. Odsunęło go jedynie od pisania tekstów. Redaktor naczelny "Gazety" Adam Michnik zapewniał: - Maleszka zajmuje się tylko i wyłącznie aspektami technicznymi - poprawia cudze artykuły.

W dokumencie TVN jest jednak scena, z której jasno wynika, że Maleszka miał rzeczywisty, merytoryczny wpływ na linię "Wyborczej".

"Gazeta" na dobre rozstała się z Maleszką zaledwie dwa dni temu. Na internetowej stronie dziennika pojawiła się informacja, że dziennikarz sam złożył wymówienie i zostało ono przyjęte. Szefostwo "Wyborczej" przyznaje, że widziało dokument TVN przed rozstaniem ze swoim redaktorem.

Współpracownik SB

Lesław Maleszka urodził się 15 listopada 1952. Wraz z Bronisławem Wildsteinem był inicjatorem założenia Studenckiego Komitetu Solidarności w Krakowie po zamordowaniu Stanisława Pyjasa w 1977. Później przyznał, że od 1976 roku był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimach "Ketman", "Return" i "Tomek".

Po 1989 pracował w „Gazecie Wyborczej”. Wielokrotnie atakował ideę lustracji. W listopadzie 2001 jego dawny przyjaciel Bronisław Wildstein ujawnił, że Maleszka współpracował z bezpieką. W tekście "Byłem Ketmanem" Maleszka przyznał się do winy.

23 i 24 czerwca TVN pokazała film dokumentalny pt. "Trzech kumpli", przedstawiający historię śmierci Stanisława Pyjasa oraz jego przyjaźni z Bronisławem Wildsteinem oraz Lesławem Maleszką.


Michnik wiedział o Maleszce wcześniej?

WILDSTEIN O SWOJEJ OSTATNIEJ ROZMOWIE Z MALESZKĄ

TVN24.pl za "Dziennikiem"

Długo nie wierzył, że Lesław Maleszka mógł być agentem SB - jak przyznaje pewność taką uzyskał dopiero w 2001 roku. Dzisiaj jednak Bronisław Wildstein, opozycyjny kolega Maleszki, przypomina sobie, że już wcześniej niektóre osoby sugerowały mu, kto jest tajemniczym TW Ketmanem. Wśród tych osób był m.in. Adam Michnik.Wildstein w rozmowie z "Dziennikiem" przyznaje, że bardzo długo był przekonany, że pogłoski o współpracy Maleszki z SB to tylko kolejna prowokacja bezpieki. Dlatego - długo po 1989 roku - informacje o rzekomej agenturalnej działalności jego opozycyjnego kolegi traktował z przymrużeniem oka.

Adam Michnik mógł już wtedy wiedzieć?

- Pamiętam jak Adam Michnik zaprosił mnie w 1997 r. do swojej gazety. Wdaliśmy się w debatę o lustracji. I on nagle krzyczy: to szkodliwe, bo okaże się, że tylko my jesteśmy winni. Okaże się, że to tylko Maleszka... Tu wymienił drugie nazwisko. Ja rozumiałem, że to przypadkowe przykłady. Że mógł również wymienić moje nazwisko. To wspomnienie wróciło do mnie po latach - wspomina Wildstein.

Publicysta przyznaje wprost, że podobnym "rewelacjom" z ust innych osób nie dawał wiary, bo "miał dobrą szkołę opozycji z lat 70". - SB nieustannie puszczała informacje, że ktoś z nas jest agentem. To była metoda na naszą dezintegrację - mówi Wildstein w rozmowie z "Dziennikiem" i dodaje, że gdyby ktoś w czasach opozycyjnych powiedział mu, że Maleszka to agent, "dałby temu komuś w pysk".

"Było wiele poszlak, ale nie wierzyłem"

Kiedy Wildstein dał się ostatecznie przekonać, że TW Ketmanem to był jego przyjaciel? - W lecie 2001 roku. Przeczytałem wtedy pracę magisterską oficera SB. On opisywał rozpracowywanie naszej grupy, krakowskiego Studenckiego Komitetu Solidarności. Maleszka nie był tam wymieniony z nazwiska, ale były dwa tropy. Po pierwsze, charakterystyki głównych działaczy SKS, wśród których nie znalazł się Maleszka. Potem czytałem siatkę inwigilacji śledzonych, czyli figurantów. Figuranci byli pod nazwiskami. I znów w oczkach tej siatki byliśmy my wszyscy poza Maleszką. Tak jakby on nie był w ogóle inwigilowany - opowiada Wildstein.

Właśnie wtedy były prezes TVP postanowił spotkać się z Maleszką i u "źródła" dowiedzieć się jaka jest prawda: - Zadzwoniłem do niego i mówię: wiem kim jest "Ketman". A on do mnie lekkim tonem: a to wpadnę do ciebie. Ja mu na to: nie, nie wpadniesz. Spotkaliśmy się w kawiarni Rozdroże. Czekałem w ogródku i myślałem: to ciągle może być absurdalny zbieg okoliczności. A potem zobaczyłem go i od razu wiedziałem. Wyglądał jak zbity pies - relacjonuje publicysta. - Poczułem wtedy, jakby najbardziej podniosłe fragmenty mojego życia zostały unurzane w gównie - dodaje.

Lesław Maleszka a "Gazeta Wyborcza"

Wildstein przyznaje jednak, że nie zdziwiło go, kiedy Maleszka po odkryciu jego agenturalnej działalności, nie został wyrzucony z "Gazety Wyborczej". - Uważałem, że powinni dać mu spokój, ba, jeszcze awansować. Jeśli nie mamy prawa znać przeszłości nawet naszych polityków, jeśli agenci to ofiary, a wszystko jest relatywne, to dlaczego czepiać się jakiegoś redaktora? - pyta ironicznie Wildstein.

Dlaczego zatem Maleszka został zwolniony w ostatni piątek? - Z powodu filmu ("Trzech kumpli" - red.). Jest i taka hipoteza, że Michnik wściekł się, gdy zobaczył scenę, jak to Maleszka podejmuje ważne decyzje dotyczące gazety - odpowiada Wildstein.

Teza, że powodem rozwiązania umowy był film jest zresztą uzasadniona. W czwartkowej "Gazecie" czytamy, że po wyemitowaniu filmu TVN pojawiły się nowe pytania, dotyczące zwłaszcza tego, jaki wpływ agenturalna działalność Maleszki miała na śmierć Stanisława Pyjasa. - Autorki dotarły do nowych świadków i postawiły hipotezy. Powinny być one przedmiotem nowego śledztwa - czytamy w dzienniku.

__

Wassermann: w 1995 r. wiedziałem, że Maleszka to "Ketman"

Poseł PiS, b. koordynator służb specjalnych, Zbigniew Wassermann potwierdza, że w 1995 r. wiedział, iż Lesław Maleszka był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie Ketman

Wiedziałem, że (Maleszka) był człowiekiem, który dopuścił się ogromnej niegodziwości, bo jeżeli ktoś sprzedaje swoich przyjaciół i to jeszcze w takiej sytuacji, że widzi, że skutkiem tej postawy jest śmierć jednej z osób z kręgu tych przyjaciół i dalej kontynuuje tę działalność, to świadczy to o tym człowieku, o tym jak głęboka jest ta sfera upadłości człowieka, jak daleko można odejść od odruchów ludzkich - dodał Wassermann.

W poniedziałek i wtorek TVN wyemitowała film "Trzech kumpli" o przyjaźni studentów i opozycjonistów - Stanisława Pyjasa, Bronisława Wildsteina oraz Lesława Maleszki, zdemaskowanego później jako b. tajnego współpracownika SB o pseudonimie Ketman. Pyjas został w 1977 r. śmiertelnie pobity prawdopodobnie przez ludzi SB.

W filmie Maleszka przyznaje, że jego donosy mogły mieć "daleki związek" ze śmiercią Pyjasa.

Rz




Może warto wrócić do lustracji dziennikarzy

Joanna Lichocka 26-06-2008

Rekord półrocznego śledztwa dziennikarskiego “Gazety Wyborczej” w sprawie Lwa Rywina został ostatnio pobity przez… “Gazetę Wyborczą”.

Oto po siedmiu latach od ujawnienia, że jeden z jej redaktorów był konfidentem SB, kierownictwo “Gazety” zdało sobie sprawę, że z tego powodu nie może on już dłużej redagować tekstów publicystycznych. I usunięto go z pracy.

Przez siedem długich lat od czasu, gdy Bronisław Wildstein i grupa jego przyjaciół ujawnili prawdę o “Ketmanie”, Lesław Maleszka spokojnie pracował nad tekstami ukazującymi się w dziale opinii “Gazety”. Czasem pokazywał się w redakcji, niektórzy chcieli z nim rozmawiać, inni go unikali, byli tacy, którzy woleli, aby nie redagował ich tekstów, większości to nie przeszkadzało.

Fragment filmu “Trzech kumpli” nagrany w kwietniu 2005 r. pokazuje, jak Maleszka przez telefon wyjaśnia komuś, że początek tekstu powinien być mocniejszy, bardziej antypapieski, ale teraz “mamy nie dawać antypapieskich leadów”. Teraz – czyli krótko po śmierci Jana Pawła II. Maleszka redagował zatem teksty “papieskie”, najważniejsze artykuły tych dni.

Tłumaczenie szefów “Wyborczej”, że zajmował się sprawami trzeciorzędnymi, można więc włożyć między bajki. Podobnie jak stwierdzenie, że “Gazeta” jest taką samą ofiarą Lesława Maleszki jak wszyscy inni. To nie tylko hipokryzja, to poważne nadużycie. Porównywanie krzywdy “Wyborczej” z krzywdą, jaką wyrządził Maleszka swoim przyjaciołom ze Studenckiego Komitetu Solidarności, jest niedopuszczalne.

Jeśli ktoś zrobił krzywdę “Gazecie Wyborczej”, to raczej TVN i autorki filmu “Trzech kumpli”, które zdemaskowały rolę Lesława Maleszki – w przeszłości i obecnie. Gdyby nie zrobiono tego filmu, gdyby go nie pokazano szerokiej publiczności, Maleszka zapewne pracowałby w “Gazecie” nadal. Pod osłoną nie tyle “miłosierdzia” Adama Michnika (ciekawe, że wciąż nie zabrał głosu w tej sprawie), ile kłamstwa, hipokryzji i obłudy. Bo jeśli – jak pisywała “Gazeta” – informacje zgromadzone przez SB to “szambo”, zwerbowani agenci to ofiary złamane przez oprawców, a to, że współpracowali, nie ma znaczenia dla współczesności, to dlaczego Maleszka musiał w końcu odejść z pracy?

Sprawa Lesława Maleszki powoduje, że wraca pytanie o rolę i wpływy agentów SB w mediach. Zwalniając Maleszkę, “Gazeta Wyborcza” po raz pierwszy w swojej historii przyznała, że to może być poważny problem. Przypomnę dla porządku, że “Rzeczpospolita” zajmowała w tej sprawie jednoznaczne stanowisko – lustracja dziennikarzy jest potrzebna.

Może to świetna okazja, by do sprawy wrócić?

Źródło : Rzeczpospolita





Andrew Cohen . Memories of the dead

Andrew Cohen, Citizen Special

Published: Tuesday, June 10, 2008

WARSAW, Poland - It is hard to know where to go to imagine the order of agony that befell the three and half million Jews of Poland two generations ago.

Perhaps you begin with the lone surviving wall of the Warsaw Ghetto, now surrounded by grim apartment towers. Today the red-brick remnant sits in a courtyard accessible through a gate. Visitors come under the steady gaze of bemused tenants sipping beer on their balconies.

Perhaps you go to the lone surviving synagogue in Lodz, once the largest Jewish community after Warsaw. It is a 19th century jewel hidden deep in a welter of alleys off a busy thoroughfare. There are drunks about and worshippers don't like going there.

Or, perhaps you visit the lone surviving Jewish cemetery in Radomsko, where some 10,000 Jews lived in 1939. The cemetery is enclosed by a wall and attended by a kindly caretaker who has been there for 35 years.

Like most other Jewish cemeteries of Poland, it is ancient, crowded and overgrown. It marches up the side of a sun-splashed hill. The gravestones are broken, sunken, stolen or hidden. Still, the moment is arresting: these are the bones of your relatives, the remains of a people who lived in this kingdom of Middle Europe for a millennium.

But there is nothing here for tears. Those buried in this earth had the good fortune to live out their lives -- poor and rich, saint and sinners. They were able to die naturally, spared the calamity to come.

"Poland is a graveyard," says Agnieszka Rudzinska. That's what Jews abroad tell her when she explains plans to build a dazzling Jewish museum in Warsaw.

They're right, of course. Poland is a graveyard.

It's not just Warsaw, Lodz and Radomsko. It is Auschwitz, Treblinka and Chelmno.

And it isn't only about the Nazis. It is about the Poles, who murdered between 600 and 3,000 Jews after the war and expelled thousands more in 1968. No wonder only 10,000 Jews remain in a country of 39 million, which once comprised half of the world's Jews.

Then again, who wants to live in a graveyard?

But the story doesn't end there. Something wondrous is happening here. Judaism is returning to Poland -- Judaism without Jews.

Begin with Ms. Rudzinska's Museum of the History of Polish Jews, the country's first public-private partnership. Governments are donating the land and underwriting the construction; the rest of the estimated $250 million is to be covered by private donations.

The museum is ambitious in design (an edgy glass pavilion) and activist in vision (an exhibition of ten centuries of society, a forum of education and human rights). It will be built in the old Jewish quarter opposite the deeply affecting memorial to the Warsaw Ghetto Uprising.

But this isn't about the Holocaust. The bigger idea is to remember the richness of life. It is the story of the Jews in a country that has more history than memory.

The Jewish revival is strongest in Krakow, Poland's second largest city, where the end of Jewish life was told memorably in Schindler's List. Today, there are Jewish restaurants, bookstores, exhibitions and even an annual Jewish cultural festival subsidized by the government.

In April, Prince Charles opened a Jewish Community Centre he financed.

Down the street, a klezmer band plays.

In Lodz, Symcha Keller, a young congenial rabbi, sips a frothy beer and discusses a new park and other new monuments to the Holocaust (railway cars on a track against cut-outs of death camps) in the city of his birth, as well as the new ritual bath. He says the congregation is growing not from immigration but from self-recognition.

"They are here, coming out of the wardrobe," he says incredulously, "wanting to be Jewish again."

What about anti-Semitism in Poland? Rabbi Keller and other leaders say there are assaults and incidents, especially in villages and towns. But they praise the warm support of President Lech Kacynski and other leaders. Their Poland wants to be seen as modern.

Whether this openness is shared by Poles is uncertain. When Jan Gross, a Polish-American historian at Princeton, published a book recently chronicling anti-Semitism in post-war Poland, prosecutors in Krakow threatened to charge him with "slandering the nation."

According to Professor Gross, the Poles thought the returning Jews had no right to return or reclaim property. They set upon the Jews in a new wave of pogroms. The worst was in the town of Kielce, where some 40 to 80 Jews were murdered in 1946.

Today, without Jews, it is easy for Poland to celebrate Judaism. This revival of interest may well be genuine and heartfelt. But until there is a new community of Jews, testing the new regime of tolerance, we cannot know if the graveyard of Judaism can be its cradle.

Andrew Cohen is a Visiting Fellow at the German Institute for International and Security Affairs in Berlin. E-mail: andrewzcohen@yahoo.ca

__________

The truth about Polish-Jewish relations

The Ottawa Citizen

Published: Saturday, June 21, 2008

Re: Memories of the Dead, June 10.

Columnist Andrew Cohen presents a rather skewed portrait of Poles and Poland, propagating a view of Polish-Jewish relations that has been rejected in recent years by authorities such as Szewach Weiss, Israel's former ambassador to Poland, and Israel Gutman, the former chief historian at the Yad Vashem Institute (Holocaust museum) in Jerusalem.

On linking Poles to the Nazis, Mr. Gutman recently stated: "I too, at first, accepted these negative stereotypes as truth. Collaborators, blackmailers, neighbours who wouldn't help. That's what was said in all articles and books. But when Yad Vashem published its Encyclopedia of the Righteous -- of which I was the editor -- I was forced to examine this again through the stories told by Jews who were saved. I don't change my opinions readily, but these testimonies brought about a diametrical change in my opinion."

The claim that Poles thought that Jews had no right to their property after the war, pushed recently by American sociologist Jan Gross, is baseless.

While tragic incidents did occur, the norm was quite different. Thousands of properties were returned without incident. The American Jewish Yearbook reported in 1947: "The return of Jewish property, if claimed by the owner or his descendant, and if not subject to state control, proceeded more or less smoothly."

The postwar period also witnessed a broader conflict that stemmed not just from anti-Semitism, but primarily from support for the Soviet-imposed regime, on the part of the umbrella Central Committee of Jews in Poland (and others), and opposition to it, on the part of most of Polish society.

Recent studies show that 38 percent of the leadership of the dreaded security office were Jews (together with Soviets they constituted a majority). That institution was responsible for the death and torture of tens of thousands of anti-Nazi and anti-Communist Poles. All of the players in the arrest and show trial of General Fieldorf, the heroic leader of the Polish resistance who was executed on trumped up charges of collaborating with the Nazis, were Jews. Many of these Stalinist henchmen were later granted "refuge" and immunity for their crimes in Israel and other Western countries.

Stanislaw Krajewski, a pre-eminent moral authority, has gone on record to state: "The challenge for Jews is to accept that ... Jews were not only among the victims but also among the victimizers. In my view, the number and quasi-religious character of some Jewish communists, for whom Stalin was the messiah, generate a share of moral responsibility."

As for the 1968 purge of Jews from the Communist Party and Poland, that too was not simply the work of "the Poles," but the Communist regime which was imposed on Poland. That regime excelled in persecuting Polish patriots and the Catholic Church and had little popular support.

Jan Cytowski,

Toronto, President, Canadian Polish Congress (Toronto Chapter)


Andrew Cohen . A land of promise
 
 
Andrew Cohen
Citizen Special

LODZ, Poland -- In the 19th century, Lodz became the seat of Czarist Poland's new textile industry. As demand for cotton grew everywhere, thousands of workers came here seeking work in was called "the Manchester of Central Europe."

The great Jewish-German industrialists not only built magnificent red-brick factories with artistic flourishes, they built opulent homes beside them. The air was as filthy as they were rich. These palaces gave new meaning to living above the store.

By the end of the century, Lodz was famously known as "the promised land." For many of those who came here in the Industrial Revolution, it surely was, though that didn't prevent them from striking for better working conditions.

When the textile industry died in the 1990s, as it did in the northeast United States decades earlier, the city reeled. Unemployment rose sharply.

In many ways, Lodz was a reflection of Poland as it tried to shed the legacy of communism. Like other countries, it had to compete with Asia's economic tigers.

In Lodz today, things are looking up. It is one of 14 special economic zones in Poland offering incentives ("the Promised Land for Investments") to attract money. Information technology and household equipment are two new industries that have helped create some 10,000 jobs.

Marek Cieslak, who runs the Lodz Special Economic Zone, enthuses about the city's advantages, from its universities to its rich cultural life. His sales pitch, however, is much the same as the one made by Wroclaw, in western Poland, and Krakow, in southern Poland, which has now overtaken Lodz as the country's second biggest city after Warsaw.

But Mr. Cieslak isn't wrong, either. His challenge -- finding ways to compete in the changing international economy -- is one faced everywhere in this country of 38 million. And his solutions -- new industry, infrastructure, education -- are increasingly embraced in Poland.

Unemployment has fallen in Lodz, but it is still struggling. Aside from some major thoroughfares, such as the lively Piotrkowska Street, the city's exquisite new-Gothic and Art Nouveau buildings are crumbling or blackened, as if smeared with mascara.

If you want to see the future, though, visit Manufaktura, a shopping and entertainment complex that may be the most innovative urban renewal project in Central Europe. Where there were once 13 empty industrial buildings, there are now shops, restaurants, movie theatres and a superb museum.

Tasteful and innovative, Manufaktura is the kind of commercial development you don't expect in Poland. You can find a similar sense of initiative in Wroclaw, under the leadership of its innovative mayor, and other cities in Poland, though not its towns.

This is a country that was kept down so long that it wants nothing more than to be normal, from developing its economy to managing its foreign policy. Now it is trying to shrink bureaucracy, lower taxes and raise salaries, so older members of the work force remain in their jobs past 55, when three of four now retire. It hopes a stronger economy will stop the flow of Poles who have gone abroad (1.1 million in Britain alone) and perhaps bring some home.

Poland was quick to join NATO and the European Union and forge strong ties with the United States, trying to root itself in the West as a counterweight to Russia, with which relations remain cool.

"Poland is a quite mediocre country in some regards," says Prime Minister Donald Tusk. "The only natural resource that we have, and with which we can compete, is freedom."

Freedom. It's a powerful declaration in a country that for decades had no freedom, with a cruel history and a geography that gave Poland the unhappy reality of Germany and Russia as neighbours.

So now, as it tries to create the conditions of prosperity, it tries to rediscover its identity. It does this in part by remembering its past in institutions such as the Warsaw Rising Museum, a spectacular celebration of the campaign of resistance in 1944 in which 200,000 Poles died fighting the Nazis and Warsaw was razed.

Or, the memorials to the massacre in 1940 at Katyn, where the Soviets killed some 22,000 soldiers, politicians, intellectuals and other members of the elite, seeking to decapitate the country's leadership. The Russians, who invaded Poland 17 days after the Nazis in 1939, did not admit to this monstrous atrocity until 1992.

Today, though, it's more about the future, and there is optimism in Poland. And why not? For a country that did not exist (except for a short interlude) between 1795 and 1989, it is seeking audaciously, once again, to find the way to a better future, leaving its pathologies and prejudices behind.

No, Poland isn't the Promised Land, regardless of its breathless civic boosters. For the first time in memory, though, it is a land of promise.

Andrew Cohen is a Visiting Fellow at the German Institute for International and Security Affairs in Berlin.

© The Ottawa Citizen 2008

Anne-mania peaks worldwide

The feisty heroine of a Canadian literary classic continues to enchant devotees far from P.E.I., writes Maria Kubacki.

Maria Kubacki, Canwest News Service

Published: Wednesday, June 18, 2008

On Prince Edward Island, it's all Anne, all the time. This year, though, everyone's favourite red-haired orphan turns 100, so Anne-mania has been turned up a notch or two, not only on the island, but also in far-flung corners of the world such as Poland and Japan.

A hundred years after Anne of Green Gables was published in June 1908, Lucy Maud Montgomery's feisty, chatty heroine with the overactive imagination still inspires thriving Anne cults in places that otherwise have nothing in common with a small island on Canada's East Coast.

P.E.I. has a full slate of events lined up, including a new L.M. Montgomery theatre festival and an Anne parade in period dress, but there are celebrations in other Anne hotspots, too.

In Poland, where Anne of Green Gables is required reading for schoolchildren, a picnic and carrot juice toast in honour of Montgomery's carrot-haired orphan are planned for tomorrow in Krakow.

The event is part of a festival sponsored by Montgomery's Polish publisher.

Anne is also being fêted on Polish radio, TV and in newspapers.

Poles, in fact, have long rivalled the Japanese in their passion for Canada's best-known literary export.

It's not just a girl thing, either. During the Second World War, Polish soldiers were issued a later Anne novel (Anne of the Island), the story of Anne's adventures at university.

The Japanese, known for their fanatical devotion to all things Anne, are also going big with festivities, but that's hardly surprising in a country where you can buy your very own Green Gables house and where an Anne of Green Gables theme park, called Canadian World, opened in 1990.

There's an Anne musical in Tokyo opening in September, plus a travelling Anne exhibition and a slew of new Anne-related books.

Japanese fans are also expected to flock to P.E.I. for the centenary. They make up only about one per cent of all visitors to the island, but 85 per cent of them visit Anne sites. Between two and four times the usual number of Japanese tourists are expected this year, Tourism PEI says.

Sweden, where Anne of Green Gables was published in translation in 1909, will mark its own centenary with events that include a conference.

Just what is it about Montgomery's novel that inspires such a cult following?

The secret lies in Montgomery's "genius for making other people able to see images," says Elizabeth Epperly, founder of the L.M. Montgomery Institute at the University of Prince Edward Island and the author of Imagining Anne: The Island Scrapbooks of L.M. Montgomery.

"Even in translation, she's able to make you picture the places and the people so distinctly so that they become part of your own story."

Still, fans in different countries focus on different aspects of the novel, Ms. Epperly says.

Poles, for instance, are fiercely attached to their country, which has been invaded by Germans, Russians and others over the centuries and was literally wiped off the map of Europe from 1795 to 1918.

That's why Poles focus on the idea of home in Montgomery's writings, particularly Anne of Green Gables, which is, among other things, about a lonely orphan finding a place to call her own. "To the Polish people, they see Montgomery as one who understands that passion for your country," Ms. Epperly says.

The Japanese, on the other hand, emphasize Anne's almost mystical worship of nature and Montgomery's lyrical descriptions of the island because those aspects of the novel tie in with Shinto, the native religion of Japan, which includes a belief in spirits associated with a particular place.

The Japanese translation was published in 1952, when the horrors of the Second World War were still fresh and there were many orphans.

Anne also provides a complex model of femininity that resonates for Japanese women, according to Irene Gammel, author of Looking for Anne: How Lucy Maud Montgomery Dreamed Up a Literary Classic. "Anne is tempestuous, she has outbursts. Yet at the same time, she is a good girl."

Constrained by traditional gender roles, Anne's mostly female Japanese fans appreciate the way Montgomery's heroine "negotiates with people living in a narrow minded community which reminds them of their own society," notes Japanese-born, Toronto-based Yuka Kajihara, a founding member of the L.M. Montgomery Research Group.

Polish girls and women identify with a different side of Anne: They relate to her combination of romanticism, strength and independence, observes Iwona Haberny of Wydawnictwo Literackie, Montgomery's Polish publisher.

In the end, Ms. Epperly says Anne of Green Gables endures because its themes are "ones that actually do cross boundaries of culture and time, because they have to do with loving home and loving yourself."


Canada to share Polish choppers in Afghanistan

Doug Schmidt, Canwest News Service

Published: Friday, June 06, 2008

KANDAHAR AIRFIELD, Afghanistan - Canada's soldiers fighting in Kandahar soon will be getting two much-needed Polish helicopters promised earlier this year, but they'll have to share them with others, including Poland's special forces in Afghanistan, the European country's foreign minister said here Friday.

"They will be at Canada's request," Polish Foreign Minister Radoslaw Sikorski told reporters during a brief visit with Canadian military and foreign affairs officials. "Ask our military people, but our political will is that they should be by request . . . at the disposal of Canada."

Following meetings Sikorski held in Ottawa in February, Defence Minister Peter MacKay said Poland had offered Canada exclusive use of two Russian-built MI-17 helicopters to be located at Kandahar Airfield, where most of the 2,500 Canadian troops in Afghanistan are based. Without tactical air support of its own, Canada has had to rely mostly on ground transportation to resupply its troops in the field.

The bulk of Canada's recent casualties has been from military convoys striking roadside bombs and being targeted by suicide bombers.

"We know how many casualties Canada has taken. Poland is delighted to be backing Canada, not just with words but with action," said Sikorski, who during his earlier visit to Canada, was critical of "free riding" NATO countries sticking to safer areas of Afghanistan.

As it withdraws troops from the conflict in Iraq, Poland is bolstering its number of soldiers in Afghanistan this year to 1,600, from 1,200. It also is sending four transport and four gunship helicopters to Afghanistan this summer. Poland is examining an even greater expansion of its involvement in Afghanistan and considering establishing a provincial reconstruction team (PRT) similar to the Canadian-led effort in Kandahar City.

"The military presence is a necessary condition, but far from sufficient. Developmental assistance, humanitarian assistance, through such initiatives as PRT, is crucial," said Sikorski, a former journalist who covered the Soviet occupation of Afghanistan in the 1980s.

He said he was impressed with Canada's PRT effort, which is an attempt to bring development and reconstruction to a dangerous area where an international military presence is helping Afghan security forces fight an armed insurgency led by remnants of the former Taliban regime. Half of the Kandahar PRT's contingent of about 300 people are soldiers deployed there for security, while there are only about 25 civilians.


Drugi Izrael w Polsce?

Piotr Zychowicz
17-06-2008

Alternatywa dla Bliskiego Wschodu. Lewicowy działacz chce utworzyć w niemieckiej Turyngii drugie żydowskie państwo. Jeżeli mu się nie uda, nie wyklucza, że spróbuje zrealizować projekt w Polsce

Ronen Eidelman jest żydowskim artystą, działaczem społecznym i pisarzem. Urodził się w Nowym Jorku, ale większość życia spędził w Tel Awiwie. Teraz mieszka w Turyngii, gdzie studiuje sztukę. To właśnie tu wpadł na pomysł utworzenia drugiego żydowskiego państwa. – Nie jest wcale powiedziane, że Izrael może być tylko na Bliskim Wschodzie. Wielu Żydów tęskni za Europą – powiedział „Rzeczpospolitej”.

Eidelman założył Ruch na rzecz Żydowskiego Państwa w Turyngii. Napisał manifest, zaprojektował herb i rozpoczął zbieranie podpisów w Internecie. Na 22 czerwca zaplanował wielki wiec w Weimarze. – Chciałbym, żeby mój ruch przerodził się w poważną polityczną inicjatywę – podkreślił.

Powstanie żydowskiego państwa ma leżeć w interesie zarówno Żydów, jak i Niemców. Tereny byłej NRD z powodu wysokiego bezrobocia i braku perspektyw powoli się wyludniają, gospodarka podupada. Duża żydowska imigracja rozwiązałaby te problemy. Poza tym, jak podkreśla Eidelman, Turyngia jest zamieszkana niemal przez samym rodowitych Niemców i trochę etnicznej różnorodności dobrze by jej zrobiło.

Istnienie Izraela jest zaś poważnie zagrożone. Kraj ten otaczają sami wrogowie, a prezydent Iranu wzywa do „wymazania go z mapy świata”. Gdyby istniało drugie żydowskie państwo, Izraelczycy mieliby gdzie uciekać w razie spełnienia gróźb Mahmuda Ahmadineżada. – Oczywiście mam nadzieję, że nic takiego nigdy się nie stanie. Trzeba jednak przygotować sobie wyjście awaryjne – podkreślił Eidelman.

Jaki miałby być status drugiego Izraela? – Na początek autonomia. Moglibyśmy funkcjonować tak jak Katalonia – podkreśla Eidelman. – Zresztą obecnie Europa się jednoczy, granice zanikają i niedługo państwa narodowe nie będą miały znaczenia. Żydzi mieszkają tu od tysięcy lat. Powinniśmy wziąć udział w procesie jednoczenia się kontynentu.

Gdyby pomysł nie wypalił, na przykład wskutek obiekcji niemieckich władz, Eidelman nie wyklucza, że mógłby zrealizować go w Polsce. Bodźcem do działania był bowiem dla niego film Sławomira Sierakowskiego z „Krytyki Politycznej”, w którym wezwał on Żydów do powrotu do Polski.

– Nie znam dobrze waszego kraju. Ale jeśli więcej osób tęskni za Żydami, to czemu nie? Gdybyśmy dostali zaproszenie, to drugi Izrael mógłby powstać w Polsce – mówi „Rzeczpospolitej” Eidelman. Wskazuje, że przed wojną to właśnie w Polsce mieszkała najliczniejsza żydowska społeczność. Miejsce, w którym mogłoby powstać żydowskie państwo, mogłoby zostać wykrojone z byłych niemieckich terenów, które Polska otrzymała po wojnie.

Podobne pomysły wywołują jednak oburzenie wśród Izraelczyków. – W każdym narodzie znajdą się wariaci. Izrael jest jedynym żydowskim państwem i zamiast przygotowywać sobie ucieczkę, powinniśmy go bronić – powiedział „Rz” prof. Gerald Steinberg z Uniwersytetu Bar-Ilan w Tel Awiwie. – To tak, jakby ktoś powiedział, że trzeba przenieść Polskę do Afryki, bo ile można się użerać z Rosją i Niemcami – dodał.

Eidelman przypomina jednak, że zaraz po wojnie wcale nie było oczywiste, gdzie powstanie żydowskie państwo. Podobno brano pod uwagę osiedlenie Żydów właśnie gdzieś na terenie Niemiec. Brytyjczycy mieli zaś zaproponować odstąpienie im jednej ze swoich afrykańskich kolonii.

Strona projektu Eidelmana http://medinatweimar.org

Źródło : Rzeczpospolita



____________________________________________________
Komunikaty Ottawskie - 1 lipca 2008
https://komott.net
____________________________________________________